— Nonsens — oświadczyłem, przypierając ją do ściany. — Także brednie, banialuki, dyrdymały, koszałki-opałki i duby smalone. Nie licząc andronów. Po pierwsze wiesz doskonale, że kiedy cię ujrzałem pierwszy raz, jak wyżymałaś rękaw na dywan pana Dunworthy’ego, było jak w „Pani na Shalott”… szata porwana, zwierciadło pękło, wszędzie pełno strzępków i odłamków szkła.
Oparłem dłoń o ścianę nad głową Verity i pochyliłem się ku jej twarzy.
— Po drugie — powiedziałem — to twój patriotyczny obowiązek.
— Mój patriotyczny obowiązek?
— Właśnie. Jesteśmy częścią samokorekty, pamiętasz? Jeśli się nie pobierzemy, stanie się coś okropnego: naziści domyśla się, że mamy Ultrę, albo lady Schrapnell przekaże pieniądze do Cambridge, albo kontinuum się załamie.
— Tutaj jesteście — zawołał Finch, wbiegając z komunikatorem i wielkim kartonowym pudłem. — Wszędzie was szukam. Pan Dunworthy powiedział, że pan i panna Kindle macie dostać jednego, ale nie wiedziałem, czy to znaczy jednego czy dwa.
Nie miałem pojęcia, o czym on mówi, ale po tygodniowym pobycie w epoce wiktoriańskiej przestałem się przejmować takimi rzeczami.
— Jednego — powiedziałem.
— Tak, sir. Jednego — powiedział do komunikatora i położył go na nagrobku. — Pan Dunworthy mówił, że ze względu na wasze cenne zasługi możecie wybrać pierwsi. Czy macie jakieś preferencje co do koloru?
— Tak — odezwała się Verity. — Czarny. Z białymi łapkami.
— Co? — bąknąłem.
— Mówiłam ci, że on przenosi nieistotne przedmioty — mruknęła Verity.
— Bynajmniej nie uważam ich za nieistotne — oświadczył Finch, otworzył pudło i wyjął kociaka.
Kotek wyglądał identycznie jak Księżniczka Ardżumand, włącznie z białymi pantalonami na tylnych łapkach, tylko w miniaturze.
— Skąd? — zapytałem. — Jak? Koty to wymarły gatunek.
— Tak, sir — przyznał, podając kociaka Verity — ale w czasach wiktoriańskich występował nadmiar kotów, dlatego też farmerzy często topili nowo narodzone kocięta, żeby ograniczyć liczebność populacji.
— A kiedy przeniosłam w czasie Księżniczkę Ardżumand — podjęła Verity, głaszcząc kociaka — T.J. i pan Dunworthy postanowili sprawdzić, czy kociaki wrzucone w worku do stawu okażą się nieistotne.
— Więc pan wędrował po okolicy i szukał ciężarnych kotów — stwierdziłem, zaglądając do pudła. W środku były dwa tuziny kociąt, większość jeszcze z zamkniętymi oczami. — Czy któreś są od Pani Marmolady?
— Tak, sir — przyświadczył i wskazał kilka małych futrzanych kuleczek. — Te trzy pręgowane i ten cętkowany. Oczywiście wszystkie są za małe, żeby je odstawić od smoczka, ale pan Dunworthy kazał wam powtórzyć, że dostaniecie swojego za pięć tygodni. Te po Księżniczce Ardżumand są trochę starsze, bo nie mogli ich znaleźć prawie przez trzy tygodnie.
Odebrał kociaka od Verity.
— Kot właściwie nie będzie waszą własnością — ciągnął — i musicie go zwrócić do laboratorium dla sklonowania oraz regularnego rozpłodu. Nie dysponujemy jeszcze wystarczającą pulą genową, ale nawiązaliśmy kontakt z Sorboną, Caltechem i Uniwersytetem Tajlandii, a ja będę wracał do wiktoriańskiej Anglii po dodatkowe okazy.
Włożył kociaka z powrotem do pudła.
— Czy możemy go odwiedzać? — zapytała Verity.
— Naturalnie — odpowiedział Finch. — I musicie przejść szkolenie w kwestii opieki oraz pokarmu. Polecam dietę z mleka oraz…
— Perłowych wyłupiastookich ryunkinów — dokończyłem. Komunikator Fincha zapiszczał. Finch spojrzał na niego i podniósł kartonowe pudło.
— Przyjechał arcybiskup, a strażnik przy zachodnich drzwiach mówi, że zaczyna padać. Trzeba wpuścić tłum do środka. Koniecznie muszę znaleźć lady Schrapnell. Nie widzieliście jej?
Oboje pokręciliśmy głowami.
— Lepiej pójdę jej poszukać — mruknął i odszedł pośpiesznie.
— Po trzecie — zwróciłem się do Verity, podejmując przerwany wątek — przypadkiem wiem od tamtego dnia w łódce, że czujesz dokładnie to samo, i jeśli czekasz, żebym oświadczył się po łacinie…
— Tutaj jesteś, Ned — zawołał T.J. Niósł mały monitor i przenośny zestaw komputerowy. — Muszę ci coś pokazać.
— Konsekracja już się zaczyna — zaprotestowałem. — Czy to nie może zaczekać?
— Raczej nie — odparł.
— W porządku — rzuciła Verity. — Zaraz wracam. Wymknęła się z kaplicy.
— Co jest? — zapytałem.
— Pewnie nic — odpowiedział T.J. — To prawdopodobnie błąd matematyczny. Albo usterka systemu.
— Co to jest? — powtórzyłem.
— No dobrze, pamiętasz, jak mi kazałeś przenieść ognisko niekongruencji do Coventry w 1940 roku, i tak zrobiłem, i mówiłem ci, że prawie idealnie pasowało do symu Waterloo z kociołkiem.
— Tak — mruknąłem ze znużeniem.
— No więc „prawie” to kluczowe słowo. — Wywołał na ekranie jeden ze swoich zamazanych szarych modeli. — Pasowało bardzo dobrze przy poślizgu peryferyjnym i na głównych obszarach tutaj, tutaj i tutaj — wskazał nierozróżnialne fragmenty ekranu. — Ale nie przy poślizgu wokół ośrodka. I chociaż w ośrodku przeniesienia strusiej nogi biskupa przez panią Bittner wystąpił poślizg, nie był radykalnie zwiększony.
— Przecież tam nie było miejsca na radykalnie zwiększony poślizg — przypomniałem mu. — Lizzie Bittner musiała się zmieścić w bardzo wąskim okienku czasowym… pomiędzy chwilą, kiedy ostatni raz widziano skarby, a ich zniszczeniem przez ogień. Miała ledwie kilka minut. Zwiększony poślizg wysłałby ją prosto w płomienie.
— No tak, nawet jeśli to uwzględnimy, pozostaje problem poślizgu w otoczeniu — zauważył, wskazując na nicość. — A więc — stuknął w kilka klawiszy — spróbowałem przesunąć ognisko do przodu.
Na ekranie pojawiła się nieokreślona szara plama.
— Do przodu?
— Tak. Oczywiście nie miałem wystarczających danych, żeby wybrać lokalizację czasoprzestrzenną jak ty, więc zrobiłem inaczej: potraktowałem poślizg w otoczeniu jako peryferyjny i ekstrapolowałem nowy poślizg w otoczeniu, a z tego wyprowadziłem nowe ognisko.
Wywołał kolejny szary obraz.
— Okay, to jest model Waterloo. Teraz nałożę go na model z nowym ogniskiem. — Nałożył. — Widzisz, że pasuje.
Widziałem.
— Gdzie wypada to ognisko? — zapytałem. — W którym roku?
— 2678 — odpowiedział.
2678. Ponad sześćset lat w przyszłość.
— Piętnasty czerwca 2678 roku — ciągnął. — Jak mówiłem, to pewnie nic nie znaczy. Błąd w obliczeniach.
— A jeśli znaczy?
— Wtedy przeniesienie strusiej nogi biskupa przez panią Bittner nie stanowi niekongruencji.
— Ale jeśli to nie stanowi niekongruencji…
— To też jest część samokorekty — wyjaśnił T.J.
— Samokorekty czego?
— Nie wiem — przyznał. — Czegoś, co jeszcze się nie wydarzyło. Czegoś, co wydarzy się w…
— …w 2678 roku. Jaka jest lokalizacja przestrzenna? — spytałem, bo zaciekawiło mnie, czy będzie równie odległa jak data. Addis Abeba? Mars? Mniejszy Obłok Magellana?
— Oksford — odpowiedział T.J. — Katedra z Coventry.
Katedra z Coventry. Piętnastego czerwca. Verity miała rację. Kontinuum chciało, żebyśmy znaleźli strusią nogę biskupa i zwrócili ją do katedry. I to wszystko, sprzedaż nowej katedry, odbudowa starej przez lady Schrapnell, nasze odkrycie, że nieistotne skarby można przenieść do przodu przez sieć, wszystko stanowiło część tej samej ogromnej samokorekty, jakiegoś Wielkiego…