Выбрать главу

— Niech pan stoi spokojnie i czeka, aż zasłony się uniosą — rozkażą serafinica, stukając w klawisze. Zasłony uniosły się na półtorej stopy i znieruchomiały.

— Czekać? — Carruthers zanurkował pod zasłonami. — Czekać? Czekałem dwie cholerne godziny! — Zaplątał się w zasłonę. — Gdzie pani była, do ciężkiej cholery?

Wyplątał się z trudem i pokuśtykał w stronę konsoli. Cały był zabłocony. Zgubił jeden but, a nogawkę swojego niepeespowskiego munduru miał z tyłu rozdartą na sporej długości.

— Dlaczego, do cholery, nie zabrała mnie pani, jak tylko otrzymała pani namiar i sprawdziła, gdzie wylądowałem?

— Przeszkodzono mi — odparła, piorunując wzrokiem pana Dunworthy’ego. Groźnie skrzyżowała ramiona. — Gdzie pański but?

— W pysku cholernie wielkiego mastyfa! Miałem szczęście, że nie straciłem stopy!

— To był autentyczny wellington PSP — oświadczyła serafinica. — A co pan zrobił z mundurem?

— Co zrobiłem z mundurem? — powtórzył. — Przez dwie godziny uciekałem przed śmiercią. Wylądowałem na tym samym przeklętym polu z dyniami. Tylko widocznie przeszedłem później niż poprzednim razem, bo żona farmera już na mnie czekała. Z psami. Zebrała całą cholerną sforę, żeby pomagały w wysiłku wojennym. Chyba ściągnęła je z całego Warwickshire.

Dopiero teraz mnie zauważył.

— Co ty tu robisz? — zapytał gniewnie, zbliżając się kulawym krokiem. — Miałeś być w infirmerii.

— Skaczę do 1888 — wyjaśniłem.

— Prosiłem tę pielęgniarkę, żeby nie mówiła lady Schrapnell, że wróciłeś — powiedział z niesmakiem. — Dlaczego wysyła cię do dziewiętnastego wieku? Chodzi o jej prababkę?

— Pra-pra-pra-pra — poprawiłem go. — Nie. Lekarz zalecił dwa tygodnie wypoczynku w łóżku i dlatego pan Dunworthy tam mnie wysyła.

— Nie może — zaprotestował Carruthers. — Nie możesz wyjechać. Musisz wracać do Coventry i szukać strusiej nogi biskupa.

— Przecież szukałem — broniłem się — a ty mnie stamtąd wyciągnąłeś. Pamiętasz?

— Musiałem. Zachowywałeś się jak szaleniec. Bełkotałeś o szlachetnym psie, najlepszym przyjacielu człowieka, wiernym towarzyszu w zdrowiu i chorobie. Ha! Spójrz na to! — Podniósł długi pas rozdartego materiału. — Najlepszy przyjaciel człowieka to zrobił! — Pokazał mi stopę w skarpetce. — Wierny towarzysz mało nie odgryzł mi stopy! Tak szybko będziesz gotowy do pracy?

— Pielęgniarka powiedziała, żadnych skoków przez dwa tygodnie. Dlaczego odesłałeś mnie do infirmerii, skoro chciałeś, żebym wrócił?

— Myślałem, że dadzą ci zastrzyk albo pigułkę — wyjaśnił — ale nie zabronią skoków. Jak teraz znajdziemy strusią nogę biskupa?

— Nie znalazłeś jej po moim powrocie?

— Nawet nie mogłem znaleźć katedry. Próbowałem przez całe popołudnie i najbliżej dotarłem na pole dyniowe. Ten cholerny poślizg…

— Poślizg? — zainteresował się pan Dunworthy. Podszedł do nas.

— Czy poślizg był większy niż zwykle?

— Mówiłem panu, pole z dyniami — powiedziałem.

— Jakie pole?

— W połowie drogi do Birmingham. Z psami.

— Nie mogę wrócić do katedry w Coventry piętnastego, proszę pana — wyjaśnił Carruthers. — Dzisiaj próbowałem cztery razy i najbliżej trafiłem do ósmego grudnia. Na razie Ned dotarł najbliżej ze wszystkich, dlatego potrzebuję go, żeby wrócił i skończył przeszukiwać gruzy.

Pan Dunworthy zrobił zdumioną minę.

— Czy nie prościej poszukać strusiej nogi biskupa przed nalotem, czternastego?

— Właśnie tego próbowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie — odparł Carruthers. — Lady Schrapnell chciała wiedzieć, czy strusia noga biskupa była w katedrze podczas nalotu, więc zorganizowaliśmy przeskok do katedry za kwadrans ósma, tuż przed nalotem. Ale nie możemy nawet się zbliżyć. Albo data się nie zgadza, albo lądujemy dokładnie w wyznaczonym czasie, tylko sześćdziesiąt mil od celu, na środku pola dyń.-Wskazał swój zabłocony mundur.

— Lądujemy? — Pan Dunworthy zmarszczył brwi. — Ilu historyków już próbowało?

— Sześciu. Nie, siedmiu — poprawił się Carruthers. — Wszyscy, którzy nie mieli innych zadań.

— Carruthers powiedział, że próbowali ze wszystkimi — wtrąciłem i dlatego wyciągnęli mnie z kiermaszów.

— Co z tymi kiermaszami?

— Tam sprzedają rzeczy, których chcą się pozbyć, najczęściej te kupione na poprzednim kiermaszu, i różne własne wyroby. Puszki na herbatę i haftowane pudełka na nici, i wycieraczki do piór, i…

— Wiem, co to są kiermasze — przerwał mi pan Dunworthy. — Czy przy tych skokach były jakieś poślizgi?

Pokręciłem głową.

— Tylko zwykłe. Najczęściej przestrzenne, żeby nikt mnie nie zobaczył, kiedy przechodzę. Za probostwem albo na tyłach namiotu z herbatą.

Odwrócił się gwałtownie do Carruthersa.

— Jak bardzo przesunięte były przeskoki do Coventry, te, kiedy trafialiście na właściwe miejsce?

— Różnie — odpowiedział Carruthers. — Paulson przeszedł dwudziestego ósmego listopada. — Zamilkł i obliczał coś w pamięci. — Przeciętna wynosi jakieś dwadzieścia cztery godziny, mniej więcej. Najbliżej trafiliśmy do celu w popołudnie piętnastego, a teraz nawet tam nie mogę się dostać. Dlatego Ned musi przejść. Nowy rekrut ciągle jest tam jest i wątpię, czy sam potrafi wrócić. I nie wiadomo, w jakie kłopoty mógł się wpakować.

— Kłopoty — wymamrotał pan Dunworthy. Odwrócił się do techiczki. — Czy poślizg zwiększył się we wszystkich skokach, czy tylko w tych do Coventry?

— Nie wiem — odparła. — Jestem technikiem od garderoby. Ja tylko zastępuję Badriego. To on jest technikiem sieci.

— Badri, tak — rozjaśnił się pan Dunworthy. — Doskonale, Badri. Gdzie on jest?

— Z lady Schrapnell, proszę pana — poinformował go Finch. — Obawiam się, że oni już tutaj wracają.

Ale pan Dunworthy chyba nie usłyszał.

— Czy podczas zastępstwa — mówił do Warder — prowadziła pani jakieś przeskoki nie do katedry czternastego grudnia 1940 roku?

— Jeden — odparła. — Do Londynu.

— Jak duży był poślizg? — nalegał.

Panna Warder zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć: „Nie mam na to czasu”, ale potem widocznie rozmyśliła się i zaczęła stukać w klawisze.

— Lokalizacja, brak poślizgu. Temporalny, osiem minut.

— Więc chodzi o Coventry — mruknął do siebie pan Dunworthy. — Osiem minut w którą stronę? Wcześniej czy później?

— Wcześniej.

Odwrócił się z powrotem do Carruthersa.

— Czy próbował pan wysłać kogoś do Coventry wcześniej i zostawić tam aż do nalotu?

— Tak, proszę pana — potwierdził Carruthers. — Nadal lądowali po wyznaczonym czasie.

Pan Dunworthy zdjął okulary, obejrzał je i nałożył z powrotem.

— Czy wielkość poślizgu zmienia się przypadkowo, czy ciągle się pogarsza?

— Pogarsza.

— Finch, niech pan pójdzie zapytać Kindle, czy zauważyła jakieś zbiegi okoliczności albo rozbieżności podczas pobytu w Muchings End. Ned, zostań tutaj. Muszę pogadać z Lewisem. — Pan Dunworthy wyszedł.

— O co mu chodziło? — zapytał Carruthers, odprowadzając go wzrokiem.

— O Sherlocka Holmesa — wyjaśniłem i usiadłem.

— Wstać — rozkazała serafinica. — Przeskok jest gotowy. Zająć miejsce.

— Nie powinniśmy zaczekać na pana Dunworthy’ego? — zapytałem.