— Mam w rozkładzie dziewiętnaście skoków, nie mówiąc o następnym priorytetowym skoku pana Dunworthy’ego, więc…
— No dobrze, dobrze — ustąpiłem. Zabrałem torbę, walizę, kuferek oraz okrągły wiklinowy kosz i przeszedłem do sieci. Zasłony nadal wisiały półtorej stopy nad podłogą. Postawiłem jedno naręcze bagażu na podłodze, uniosłem zasłonę, prześliznąłem się na drugą stronę i zacząłem przeciągać bagaż.
— Epoka wiktoriańska była okresem szybkiego rozwoju technicznego i naukowego — powiedział hipnofon. — Wynalazek telegrafu, gazowe oświetlenie i darwinowska teoria ewolucji znacząco zmieniły strukturę społeczeństwa.
— Podnieść bagaż i stanąć na X — powiedziała techniczka.
— Zwłaszcza podróże szybko się rozwijały. Dzięki wynalezieniu parowej lokomotywy oraz pierwszej kolei podziemnej w 1863 roku wiktorianie mogli podróżować szybciej i dalej niż kiedykolwiek przedtem.
— Gotowy? — zapytała z dłonią wzniesioną nad klawiaturą.
— Chyba tak — odpowiedziałem, sprawdzając, czy wszystko znajduje się w obrębie zasłon. Jeden róg wiklinowego kosza wystawał. — Zaraz — zawołałem i przysunąłem go stopą.
— Pytam, czy pan gotowy? — warknęła.
— Łatwe i tanie podróże przyczyniły się do poszerzenia horyzontów wiktorian oraz obalenia sztywnych barier klasowych, które…
Serafinica podniosła zasłonę, wyrwała mi hipnofon z ucha i wróciła do konsoli.
— Teraz gotowy?
— Tak.
Serafinica zaczęła stukać w klawiaturę.
— Zaraz! — zawołałem. — Nie wiem, dokąd jadę.
— Siódmego czerwca 1888 roku — odparła i znowu zaczęła stukać.
— To znaczy później — powiedziałem, szukając otworu w zasłonach. — Nie słyszałem wszystkich instrukcji pana Dunworthy’ego. Z powodu dyschronii. — Pokazałem swoje ucho. — Trudności z rozróżnianiem dźwięków.
— Trudności z wykazywaniem inteligencji — burknęła. — Nie mam na to czasu. — Po czym wyniosła się z pokoju, trzaskając drzwiami.
— Gdzie jest pan Dunworthy? — usłyszałem jej głos w korytarzu. Pan Dunworthy mówił coś o Muchings End i o łódce, a może to było w hipnofonie? „Zadanie jest bardzo łatwe”, powiedział.
— Gdzie on jest? — ponownie odezwała się serafinica głosem nieprzyjemnie podobnym do głosu lady Schrapnell.
— Gdzie jest kto? — zapytał Finch.
— Doskonale pan wie, kto — zagrzmiała stentorowym tonem. — I niech pan mi nie wmawia, że on jest w szpitalu. Mam już dosyć pańskich wykrętów. On jest tutaj, prawda?
O Boże.
— Niech pan odejdzie od tych drzwi i pozwoli mi przejść — ryknęła lady Schrapnell. — On tam jest.
Z łomotem upuściłem bagaż i rozejrzałem się rozpaczliwie za jakąś kryjówką.
— Nie ma go tam — zaprzeczył dzielnie Finch. — On jest w infirmerii w Radcliffe.
Nie miałem gdzie się schować, przynajmniej nie w tym stuleciu. Zanurkowałem pod zasłonami i podbiegłem do konsoli, modląc się, żeby serafinica zakończyła wszystkie niezbędne przygotowania.
— Powiedziałam, proszę mnie przepuścić — huknęła lady Schrapnell — Badri, każ mu odejść od drzwi. Pan Henry tam jest i zamierzam dopilnować, żeby odszukał moją strusią nogę biskupa, zamiast wałęsać się po teraźniejszości i symulować dyschronię.
— Ale on naprawdę ma dyschronię — zapewnił Finch. — Bardzo ciężki przypadek. Zaburzenia wzroku, trudności z rozróżnianiem dźwięków i poważnie ograniczone zdolności logicznego rozumowania.
Ekran konsoli powiedział: — Gotowe. Naciśnij „send”. Zmierzyłem wzrokiem odległość do sieci.
— On nie jest w stanie wykonywać żadnych skoków — oświadczył Finch.
— Nonsens — fuknęła lady Schrapnell. — Proszę natychmiast odejść od drzwi.
Wziąłem głęboki oddech, stuknąłem w „send” i rzuciłem się głową naprzód w kierunku sieci.
— Proszę mi wierzyć — desperacko upierał się Finch. — Nie ma go tam. On jest w Christ Church.
— Zejdź mi z drogi! — krzyknęła lady Schrapnell i usłyszałem odgłosy szamotaniny.
Wyhamowałem twarzą na X. Zasłona opadła mi na stopę. Szybko podciągnąłem nogę.
— Panie Henry, wiem, że pan tam jest! — zawołała lady Schrapnell. Drzwi otwarły się gwałtownie.
— Mówiłem pani — powiedział Finch. — Nie ma go tutaj.
I nie było mnie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wylądowałem twarzą w dół na torach kolejowych, rozciągnięty w poprzek szyn niczym Pearl White z dwudziestowiecznego serialu, tylko że ona nie miała tyle bagażu. Waliza i cała reszta leżały rozrzucone dookoła, włącznie z kapeluszem panama, który spadł mi z głowy, kiedy wskakiwałem do sieci.
Głos lady Schrapnell ciągle grzmiał mi w uszach. Wstałem i rozejrzałem się ostrożnie, ale nigdzie jej nie zobaczyłem. Nie zobaczyłem też ani śladu łodzi czy rzeki. Tory kolejowe biegły po trawiastym nasypie, a wokół i poniżej rosły drzewa.
Pierwsza zasada podróży w czasie brzmi: „Ustalić dokładną lokalizację czasoprzestrzenną”, ale nie bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać. Najwyraźniej trafiłem na lato — niebo było błękitne i kwiaty rosły pomiędzy podkładami — ale nie widziałem żadnych śladów cywilizacji oprócz torów kolejowych. A więc gdzieś po 1804 roku.
W vidach zawsze na ziemi leży gazeta z pomocnym nagłówkiem w rodzaju: PEARL HARBOR ZBOMBARDOWANA! albo MAFEKING OSWOBODZONY!, a zegar w witrynie sklepowej życzliwie wskazuje godzinę.
Spojrzałem na zegarek. Nie miałem zegarka. Zezując na swój pusty przegub, próbowałem sobie przypomnieć, czy Warder zdjęła go, kiedy przymierzała mi koszule. Pamiętałem, że wetknęła mi coś do kieszonki kamizelki. Wyciągnąłem okrągły przedmiot na złotym łańcuszku. Kieszonkowy zegarek. Oczywiście. Zegarki na rękę stanowiłby anachronizm w dziewiętnastym wieku.
Nie bez kłopotu otworzyłem kopertę zegarka i z trudem odczytałem rzymskie cyfry, które dawno wyszły z użycia. Kwadrans po X. Doliczając czas spędzony na torach i przy otwieraniu zegarka, strzał w dziesiątkę. Chyba że wylądowałem w niewłaściwym roku. Albo w niewłaściwym miejscu.
Ponieważ nie wiedziałem, dokąd mnie wysłano, nie wiedziałem również, czy trafiłem we właściwe miejsce, ale przy małym poślizgu temporalnym nie występuje zwykle większy poślizg lokalizacyjny.
Stanąłem na szynie, żeby się rozejrzeć. Na północy tory znikały w gęstym lesie. Na południu las wydawał się rzadszy i zobaczyłem ciemny pióropusz dymu. Fabryka? Czy przystań wioślarska?
Powinienem pozbierać bagaże i pójść zobaczyć, ale wciąż stałem na szynie, wdychając słodki zapach koniczyny i świeżo zżętego siana, przesycający ciepłe letnie powietrze.
Znalazłem się sto sześćdziesiąt lat od spalin, wyziewów i strusiej nogi biskupa. Nie, nieprawda. Katedra w Coventry otrzymała w darze strusią nogę biskupa w 1852 roku.