Przygnębiająca myśl. Ale wtedy nie było żadnej katedry w Coventry. Kościół Św. Michała podniesiono do rangi biskupstwa dopiero w 1908 roku. I nie było żadnej lady Schrapnell. Ponad sto lat dzieliło mnie od jej wrzaskliwych rozkazów, od złych psów i zbombardowanej katedry. Przeniosłem się w bardziej cywilizowane czasy, gdzie życie płynęło statecznie i przyzwoicie, a kobiety były ciche i uległe.
Popatrzyłem na drzewa, na kwiaty. Pomiędzy szynami kwitły jaskry i drobne białe kwiatki w kształcie gwiazdek. Pielęgniarka w infirmerii powiedziała, że potrzebuję wypoczynku, a gdzież można lepiej wypocząć? Już stojąc na torach, czułem się całkowicie uzdrowiony. Żadnych zaburzeń wzroku. Żadnych syren alarmowych.
Za wcześnie się cieszyłem. Syrena alarmowa znowu zawyła, a po chwili nagle umilkła. Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić omamy, i kilka razy odetchnąłem głęboko.
Jeszcze nie byłem wyleczony, ale wkrótce wyzdrowieję za sprawą i tego czystego powietrza. Popatrzyłem na bezchmurne niebo, na pióropusz czarnego dymu. Wydawał się wyższy i bliższy — farmer palił chwasty?
Zapragnąłem go zobaczyć, wspartego na grabiach, wolnego od nowoczesnych trosk, nowoczesnego pośpiechu, zapragnąłem zobaczyć jego domek obrośnięty różami, z białym płotem, przytulną kuchnią, miękkim puchowym łóżkiem…
Syrena ponownie zawyła kilka razy, krótko i ostro. Jak fabryczny gwizdek. Albo lokomotywa.
Adrenalina to wyjątkowo skuteczny środek. Pobudza mięśnie do działania i powoduje wręcz nieprawdopodobny przypływ sił. Oraz zwiększa szybkość.
Chwyciłem torbę, walizę, sakwojaż, kwadratowy kosz, pudła oraz panamę, która znowu spadła mi z głowy, zrzuciłem to wszystko z nasypu i zeskoczyłem, zanim pióropusz dymu wynurzył się spośród drzew.
Okrągły wiklinowy kosz, na którym Finchowi tak zależało, wciąż stał po drugiej stronie torów, oparty o szynę. Adrenalina wskoczyła na tory, zgarnęła kosz i stoczyła się z nasypu, a pociąg przemknął obok z ogłuszającym łoskotem.
Stanowczo nie byłem jeszcze wyleczony. Miałem sporo czasu na i rozpamiętywanie tego faktu, kiedy leżałem u podnóża nasypu i próbowałem odzyskać oddech.
Po chwili usiadłem. Nasyp był raczej wysoki, a kosz i ja potoczyliśmy się dość daleko, zanim zatrzymaliśmy się w gąszczu pokrzyw. Z tego miejsca miałem zupełnie inny widok niż z torów. Za bujnym olchowym zagajnikiem dostrzegłem narożnik jakiegoś białego drewnianego budynku oraz fragment kanciastego ornamentu. Na pewno to była przystań.
Wyplątałem z pokrzyw siebie i kosz, wspiąłem się na nasyp i rozejrzałem przezornie w obie strony. Nigdzie nie zobaczyłem dymu, niczego nie usłyszałem. Zadowolony, przebiegłem przez tory, zebrałem swoje bagaże, spojrzałem w obie strony, przeskoczyłem z powrotem i ruszyłem przez las w kierunku przystani.
Adrenalina rozjaśnia także umysł i kiedy mozolnie brnąłem ku przystani, parę rzeczy stało się dla mnie jasne; przede wszystkim zrozumiałem, że nie mam pojęcia, co robić, kiedy dojdę na miejsce.
Wyraźnie pamiętałem, jak pan Dunworthy mówił: „To są twoje instrukcje”, a po galimatiasie stiltonowskich łyżek, kołnierzyków i syreny alarmowej dodał, że reszta czasu należy do mnie i przez dwa tygodnie mogę robić, co zechcę. Czyli nie cały czas należał do mnie. A kiedy wszedłem do sieci, Finch powiedział: „Liczymy na pana”.
Co miałem zrobić? Wspominali coś o łódce i rzece. I jakimś End. Audley End? Nie, tamto brzmiało inaczej. Zaczynało się na N. Czy raczej wodne nimfy zaczynały się na N? Miałem nadzieję, że przypomnę sobie, kiedy dojdę do przystani.
To nie była przystań wioślarska. To była stacja kolejowa. Na ścianie nad zieloną ławką wisiała drewniana rzeźbiona plakietka z napisem: OKSFORD.
I co teraz powinienem zrobić? W Oksfordzie były przystanie i łódki. Skoro jednak trafiłem na stację kolejową, powinienem chyba pojechać pociągiem do tego Coś tam End, a stamtąd popłynąć łódką. Pamiętałem niejasno, że pan Dunworthy mówił coś o kolei. Czy może o dorożce?
Było prawdopodobne, że znalazłem się na stacji kolejowej wskutek poślizgu, a naprawdę miałem wylądować na moście Folly. Wyraźnie pamiętam, że mówiono o rzece i łódkach.
Ale miałem za dużo bagażu jak na łódkę.
Spojrzałem na peron po drugiej stronie torów. Obok zielonej ławki wisiała oszklona tablica informacyjna. Rozkład jazdy. Jeżeli znajdę tam miejscowość kończącą się na End, będę wiedział, że powinienem pojechać pociągiem, zwłaszcza jeśli pociąg wkrótce miał nadjechać.
Peron był pusty, przynajmniej na razie. Wydawał się dość wysoki, ale bez przesady. Ani jedna chmurka nie plamiła błękitnego nieba. Rozejrzałem się w obie strony, a potem zerknąłem na drzwi poczekalni. Nic. Dla bezpieczeństwa jeszcze raz sprawdziłem tory, po czym przebiegłem na drugą stronę, wrzuciłem bagaże na peron i sam wdrapałem się na górę.
Na peronie nadal nie było żywej duszy. Ustawiłem stertę bagaży na końcu ławki i podszedłem do tablicy z rozkładem jazdy. Przeczytałem nagłówki: Reading, Coventry, Northampton, Bath. Pewnie chodziło o jakąś mniejszą stację: Aylesbury, Didcot, Swindon, Abingdon.
Przeczytałem całą listę. Ani jedna nazwa nie kończyła się na End.
Przecież nie mogłem podejść do kasy i zapytać, kiedy odchodzi następny pociąg do Coś tam End. Jak to brzmiało? Coś tam End. Howard’s End? Nie, to była powieść E.M. Forstera. Jeszcze nie została napisana. Coś tam End. W Turl był pub o nazwie „The Bitter End”, ale to także nie pasowało. Zaczynało się na N. Nie, to była najada. Na M.
Wróciłem do ławki, usiadłem i próbowałem myśleć. Pan Dunworthy powiedział: „Powiem ci, co masz robić”, a potem coś o szpikulcach do ostryg i herbatce z królową. Nie, to na pewno były słuchawki. A potem: „Wysyłamy cię do siódmego czerwca 1888 roku”.
Lepiej sprawdzę, czy rzeczywiście trafiłem do siódmego czerwca 1888 roku, zanim zacznę martwić się o inne sprawy. Jeśli wskoczyłem w niewłaściwy czas, nie powinienem nigdzie jechać pociągiem ani płynąć łódką. Muszę zaczekać tutaj, aż Warder obliczy namiar, zrozumie, że jestem w niewłaściwym czasie, i ustali styk, żeby mnie zabrać z powrotem. Przynajmniej nie wylądowałem na polu z dyniami.
Teraz, kiedy trochę ochłonąłem, przyszło mi do głowy, że Warder nastawiła mój zegarek na odpowiednią godzinę w przeszłości. W takim razie wskazania zegarka nie miały żadnego znaczenia.
Wstałem i podszedłem do okna budynku, żeby zobaczyć, czy w środku jest zegar. Był. Wskazywał za dwadzieścia jedenastą. Wyciągnąłem swój kieszonkowy zegarek i porównałem z kolejowym. Za dwadzieścia XI.
W książkach i vidach o podróżach w czasie zawsze pojawia się gazeciarz z naręczem gazet, na których wyraźnie widać datę, albo kalendarz z przekreślonymi nieaktualnymi datami. Niestety nigdzie nie widziałem ani śladu kalendarza, gazeciarza czy życzliwego zawiadowcy, który odezwałby się nie pytany: „Piękna pogoda jak na siódmego czerwca, panie szanowny. Nie to, co w zeszłym roku, prawda? W osiemdziesiątym siódmym wcale nie mieliśmy lata”.
Wróciłem na ławkę i próbowałem się skoncentrować. Marlborough End, Middlesex End, Montague End, Marple’s End.
Rozległ się gwizd lokomotywy (który natychmiast rozpoznałem) i pociąg z łoskotem przemknął przez stację bez zatrzymywania. Nagły podmuch zerwał mi panamę z głowy. Pobiegłem za nią, złapałem i właśnie nakładałem z powrotem, kiedy wokół nóg owinął mi się arkusz papieru, widocznie porwany tym samym podmuchem. Odwinąłem papier i obejrzałem go. To była stronica gazety. „Times” z 7 czerwca 1888 roku.
Więc trafiłem we właściwy czas i musiałem tylko wykoncypować co mam teraz zrobić.