Usiadłem, objąłem głowę rękami i próbowałem się skupić. Pojawił się Carruthers bez buta, Warder trzasnęła podkładką, a pan Dunworthy powiedział coś o rzece i kontakcie. Kontakt.
„Kontakt z Tennysonem”, powiedział, tylko że nazwisko brzmiało inaczej. Ale zaczynało się na T. Albo na A. Finch też wspominał coś o kontakcie. Kontakt.
To wyjaśniało, dlaczego nie wiedziałem, co mam robić. Polecono mi tylko nawiązać kontakt, a reszty dowiem się od niego czy od niej. Ogarnęła mnie fala ulgi. Kontakt wyjaśni wszystko.
Więc pozostało tylko jedno pytanie: kim jest kontakt i gdzie go (lub ją) znajdę? „Kontakt z kimś”, powiedział pan Dunworthy. Jak brzmiało to nazwisko? Chiswick. Nie, to był kierownik Służby Czasowej. Poprawka, były kierownik Służby Czasowej. „Kontakt…“ Klepperman. Chorąży Klepperman. Nie, to był marynarz, który poległ w walce. Ponieważ nie wiedział, co robi.
„Kontakt…” z kim? Jakby w odpowiedzi rozległ się następny ogłuszający gwizd lokomotywy i pociąg wtoczył się na stację. Zahamował, plując iskrami i puszczając wielkie kłęby pary. Bagażowy wyskoczył z trzeciego wagonu, ustawił pod drzwiami stołeczek obity pluszem i wszedł z powrotem.
Po kilku minutach bagażowy zjawił się ponownie, niosąc pudło na kapelusze i wielki czarny parasol. Podał rękę kruchej starszej pani, a potem młodszej, żeby im pomóc przy wysiadaniu.
Starsza dama nosiła krynolinę, czepek i koronkowe mitenki, więc przestraszyłem się, że jednak skoczyłem za daleko, ale młodsza ubrana była w długą kloszową spódnicę i kapelusik nasunięty na czoło. Miała słodką buzię, a kiedy tłumaczyła bagażowemu, jakie rzeczy ma zabrać, jej głos brzmiał cicho i dystyngowanie.
— Mówiłam ci, że on nie będzie na nas czekał — odezwała się stara dama głosem o schrapnellowskim brzmieniu.
— Z pewnością wkrótce się zjawi, ciociu — odpowiedziała młoda kobieta. — Widocznie coś go zatrzymało na uniwersytecie.
— Pleciesz androny — fuknęła stara dama (nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę ten zwrot na własne uszy). — Wyjechał gdzieś na ryby. Haniebne zajęcie dla dorosłego mężczyzny! Napisałaś do niego, że dzisiaj przyjeżdżamy?
— Tak, ciociu.
— I podałaś godzinę, mam nadzieję?
— Tak, ciociu. On na pewno zaraz przyjdzie.
— A tymczasem musimy tutaj stać w tym okropnym upale.
Moim zdaniem dzień był ciepły i przyjemny, no, ale ja nie nosiłem czarnej wełnianej sukni zapiętej pod szyję. Ani koronkowych mitenek.
— Nieznośna spiekota — narzekała dama, wyjmując chusteczkę z małej, wyszywanej paciorkami sakiewki. — Zupełnie nie mogę oddychać. Ostrożnie! — huknęła na bagażowego, który zmagał się z wielkim kufrem.
Finch miał rację. Oni rzeczywiście podróżowali z okrętowymi kuframi.
— Słabo mi — jęknęła ciocia, wachlując się omdlewająco chusteczką.
— Może usiądziesz tutaj, ciociu — zaproponowała młoda kobieta, prowadząc damę do drugiej ławki. — Wujek z pewnością zaraz przyjdzie.
Stara dama usiadła wśród szelestu spódnic.
— Nie tak! — warknęła na bagażowego. — To wszystko przez Herbert. Wychodzić za mąż! I akurat wtedy, kiedy przyjeżdżam do Oksfordu. Nie zadrap skóry!
Najwyraźniej żadna z pań nie była moim kontaktem, ale przynajmniej nie cierpiałem już na „trudności z rozróżnianiem dźwięków”. I rozumiałem, co mówią, rzecz nie zawsze osiągalna w przeszłości. Na swojej pierwszej wencie rozróżniałem najwyżej jedno słowo na dziesięć: rzutki, duby smalone i aukcja robótek.
Chyba pokonałem również moją „skłonność do sentymentalizmu”. Młodsza dama miała ładną twarzyczkę w kształcie serca i jeszcze ładniejsze kostki u nóg, których wdzięczny kształt dostrzegłem, kiedy błysnęła białą pończoszką, wysiadając z pociągu, ale jakoś nie zacząłem rozpływać się w przesadnych porównaniach do sylfów czy cherubinów. Co więcej, bez trudu przypomniałem sobie oba słowa. Czułem się całkowicie uzdrowiony.
— On całkiem o nas zapomniał — powiedziała ciocia. — Musimy wziąć dorożkę.
— Nie trzeba wynajmować powozu — sprzeciwiła się młoda kobieta. — Wujek nie zapomniał.
— Więc dlaczego nie przyszedł, Maud? — fuknęła cioteczka, układając spódnice w ten sposób, że zajęły całą ławkę. — I dlaczego Herbert tu nie ma? Małżeństwo! Służące nie powinny wychodzić za mąż. I jak Herbert znalazła kogoś odpowiedniego do małżeństwa? Absolutnie zabroniłam jej mieć adoratorów, więc pewnie wybrała nieodpowiednią partię. Jakiegoś osobnika z teatru rewiowego. — Zniżyła głos. — Albo gorzej.
— O ile mi wiadomo, poznali się w kościele — odpowiedziała cierpliwie Maud.
— W kościele! Haniebne! Do czego to dochodzi? Za moich czasów kościół to był obowiązek, nie miejsce spotkań towarzyskich. Zapamiętaj moje słowa, za sto lat nie odróżnisz katedry od teatru.
Albo od centrum handlowego, dodałem w myślach.
— To przez te wszystkie kazania o miłości chrześcijańskiej — ciągnęła ciocia. — Gdzie się podziały kazania o obowiązku i skromności? I punktualności. Twojemu wujkowi dobrze by zrobiło kazanie o… dokąd idziesz?
Maud ruszyła do drzwi budynku.
— Chciałam spojrzeć na zegar — wyjaśniła. — Pomyślałam, że może wujka jeszcze nie ma, bo pociąg przyjechał za wcześnie.
Usłużnie wyciągnąłem zegarek z kieszonki i otworzyłem kopertę z nadzieją, że potrafię odczytać godzinę.
— I zostawisz mnie tutaj samą — obruszyła się ciocia — nie wiadomo z kim? — Pogroziła młodszej damie palcem w mitence. — Są tacy mężczyźni — oznajmiła scenicznym szeptem — którzy kręcą się w miejscach publicznych i czyhają na okazję, żeby wciągnąć w rozmowę samotne kobiety.
Zatrzasnąłem wieczko, włożyłem zegarek z powrotem do kieszonki i bardzo się starałem wyglądać przyzwoicie.
— Chodzi im o to — szepnęła głośno ciocia — żeby ukraść bagaż samotnej kobiecie. Albo gorzej.
— Wątpię, czy ktoś zdoła podnieść nasz bagaż, ciociu, a co dopiero ukraść — odszepnęła Maud, a moja opinia o niej natychmiast wzrosła.
— Tym niemniej jesteś pod moją opieką, skoro mój brat nie uznał za stosowne wyjść po nas, a moim obowiązkiem jest chronić cię przed szkodliwymi wpływami — oświadczyła ciocia, spoglądając na mnie znacząco. — Nie zostaniemy tutaj ani chwili dłużej. Zawieźcie to do przechowalni — poleciła bagażowemu, który wreszcie załadował na wózek kufry i trzy wielkie pudła modniarskie. — I przynieście nam kwit.
— Pociąg zaraz odjedzie, proszę pani — zaprotestował bagażowy.
— Nie jadę tym pociągiem — odparła. — I sprowadźcie nam dorożkę. Z godnym zaufania woźnicą.
Bagażowy spojrzał rozpaczliwie na pociąg, który wypuszczał wielkie kłęby pary.
— Szanowna pani, moim obowiązkiem jest pozostanie w pociągu. Stracę posadę, jeśli nie wsiądę.
Zastanawiałem się, czy mam zaofiarować swoje usługi w sprowadzaniu dorożki, ale nie chciałem, żeby ciocia wzięła mnie za Kubę Rozpruwacza. A może to był anachronizm? Czy Kuba rozpoczął już swoją karierę w 1888 roku?
— Wierutne brednie! — zawołała ciocia. — Stracicie posadę, jeśli zamelduję przełożonym o waszym zuchwałym zachowaniu. Jaka to linia?
— Great Western, szanowna pani.
— No, dyrekcja z pewnością nie pochwali pracownika, który zostawia bagaż pasażerów na peronie, żeby go ukradł jakiś pospolity przestępca. — Rzuciła mi kolejne wymowne spojrzenie. — Dyrekcja nie pochwali pracownika, który odmawia pomocy bezradnej starszej damie.
Bagażowy, który najwyraźniej nie zgadzał się z określeniem „bezradna”, zerknął na ruszający pociąg, potem na drzwi budynku, jakby odmierzał dystans, wreszcie dotknął daszka czapki i wepchnął wózek w drzwi.