To, to był prawdziwy Oksford „ze słońcem na wieżach”, Oksford Newmana, Lewisa Carrolla i Toma Browna. Oto ulica Główna, skręcająca do kolegiów Queen’s i Magdaleny, Biblioteka Bodleiańska z wysokimi oknami i książkami na łańcuchach, a dalej Radcliffe Camera 1 Teatr Sheldona. A tam, na rogu Broad, stał Balliol w całej krasie. Balliol Matthew Arnolda, Gerarda Manleya Hopkinsa i Asquitha. Za tymi murami wielki Jowett o rozwianych siwych włosach i potężnym glosie mówił studentowi: „Nigdy nie wyjaśniaj. Nigdy nie przepraszaj”.
Zegar na wieży Cornmarket wybił wpół do dwunastej i zawtórowały mu wszystkie dzwony Oksfordu. St. Mary The Virgin i Wielki Tom z Christ Church, i srebrzysty kurant Magdaleny daleko na Głównej.
Oksford, a ja tutaj byłem. W „mieście przegranych spraw”, gdzie wciąż rozbrzmiewały „ostatnie echa średniowiecza”.
— „To cudne Miasto o sennych iglicach” — zacytowałem, a w następnej chwili o mało nie potrącił mnie mechaniczny pojazd.
— Skacz! — krzyknął Terence, chwycił mnie za ramię i odciągnął z drogi. — Te wehikuły są wyjątkowo groźne — dodał, odprowadzając pojazd tęsknym wzrokiem. — Nigdy nie znajdziemy dorożki w tym bałaganie. Lepiej chodźmy piechotą.
Zanurkował w ciżbę kobiet o znękanym wyglądzie, odzianych w fartuchy i dźwigających kosze z zakupami, mamrocząc „przepraszam” i dotykając teczką ronda kapelusza. Przepychałem się za nim przez tłum na Cornmarket, obok sklepów i straganów z warzywami. Zerknąłem w okno kapelusznika na swoje odbicie i stanąłem jak wryty. Kobieta z koszem pełnym kapusty wpadła na mnie, po czym wyminęła mnie, burcząc gniewnie, ale ledwie ją zauważyłem.
W laboratorium nie było luster, a ja prawie nie zwracałem uwagi na strój, w który przebrała mnie Warder. Nie miałem pojęcia, że wyglądam jak wzorowy okaz wiktoriańskiego dżentelmena, wybierającego się na wycieczkę łodzią. Sztywny kołnierzyk, schludny blezer i białe flanelowe spodnie. Nad tym wszystkim — słomkowy kapelusz. Czasami jakaś część garderoby pasuje do człowieka jak ulał, a ja najwyraźniej zostałem stworzony, żeby nosić ten kapelusz. Była to panama z jasnej słomki, o płaskim denku, opasana błękitną wstążką; wyglądałem w niej zawadiacko i beztrosko, co w połączeniu z wąsikiem wywierało piorunujący efekt. Nic dziwnego, że ciocia tak stanowczo wyprowadziła Maud z peronu.
Po dokładniejszej inspekcji mój wąsik okazał się lekko przekrzywiony, oczy zaś miały szklisty, nieprzytomny wyraz typowy dla dyschronii, ale to mogłem szybko naprawić, natomiast ogólnie wywierałem nadzwyczaj korzystne wrażenie, jeśli chodzi o…
— Co ty wyprawiasz, czemu stoisz jak baran? — zawołał Terence i chwycił mnie za ramię. — Chodźże wreszcie!
Pociągnął mnie na drugą stronę Carfax i w dół ulicą St. Aldate. Po drodze zabawiał mnie wesołą pogawędką.
— Uważaj na szyny tramwajowe. Potknąłem się o szynę w zeszłym; tygodniu. Jeszcze gorsze dla powozów, akurat odpowiedni rozmiar, żeby zaczepić o koło i powóz leży. No, w każdym razie ja leżałem i całe szczęście, że jechał tylko chłopski wóz zaprzężony w muła starego jak Matuzalem, inaczej niechybnie spotkałbym swojego Stwórcę. Wierzysz w szczęśliwe przypadki?
Przeszedł na drugą stronę ulicy. A tam był pub „Buldog” z wymalowanym szyldem, na którym gniewni proktorzy ścigają studenta, złociste mury Christ Church, i Wieża Toma. I ogrodzony murem ród dziekana, z którego dobiegały dziecięce śmiechy. Alicja Liddel i jej siostry? Z zamierającym sercem próbowałem sobie przypomnieć, kiedy Charles Dodgson napisał „Alicję w Krainie Czarów”.
Nie wcześniej, w latach sześćdziesiątych. Ale tam, po drugiej stronie ulicy był sklep, gdzie Alicja kupowała słodycze od owcy.
— Jeszcze przedwczoraj sam nie wierzyłem w szczęśliwe przypadki — ciągnął Terence, mijając ścieżkę na Błonia Christ Church. — Ale od wczorajszego popołudnia wierzę głęboko. Tyle się zdarzyło. Profesor Peddick pomylił pociągi, no i spotkałem ciebie, chociaż mogłeś pojechać całkiem gdzie indziej, albo nie mieć pieniędzy na łódź, albo zmienić zdanie, i co byśmy wtedy poczęli z Cyrylem? „Los ciągnie za sznur, a ludzie pląsają jak dzieci, lecz gwiazda pomyślności tam na niebie świeci”.
Obok nas zatrzymała się dorożka.
— Puwuz dlo jośnipanuf? — zagadnął woźnica kompletnie niezrozumiałym akcentem.
Terence potrząsnął głową.
— Zanim załadujemy bagaże, szybciej dojdziemy na piechotę. Już prawie jesteśmy na miejscu.
Miał rację. Zobaczyłem most Folly, tawernę i rzekę z mnóstwem łodzi przycumowanych do brzegu.
— „Nie rządząc sobą, mam w Losie obronę: niechaj się stanie to, co przeznaczone” — wydeklamował Terence, wchodząc na most. — Idziemy spotkać swoje przeznaczenie.
Zszedł po stopniach do przystani.
— Jabez — zawołał do mężczyzny stojącego na brzegu. — Chyba nie wynająłeś naszej łodzi?
Jabez wyglądał jak postać z „Olivera Twista”. Miał niechlujną brodę i bardzo niemiłe maniery. Kciuki zatknął za parę nieprawdopodobnie brudnych szelek, a ręce miał, o ile to możliwe, jeszcze brudniejsze. U jego stóp leżał olbrzymi biało-brązowy buldog, wsparłszy łydką spłaszczoną mordę na przednich łapach. Nawet z tej odległości widziałem potężne łopatki i wojowniczo wysuniętą szczękę psa.
Bill Sikes w „Oliverze Twiście” miał buldoga, prawda?
Nie dostrzegłem ani śladu przyjaciela Terence’a imieniem Cyryl, więc powziąłem podejrzenie, że Jabez do spółki z psem zamordowali go i wrzucili do rzeki.
Terence, paplając niefrasobliwie, pospieszył w stronę łodzi. I potwora. Szedłem za nim ostrożnie, trzymając się z tylu z nadzieją, że pies zignoruje nas podobnie jak kundel na stacji, ale gdy tylko nas zobaczył, usiadł czujnie.
— Jesteśmy — zawołał wesoło Terence, a buldog rzucił się pędem w naszym kierunku.
Z hukiem upuściłem pudło i sakwojaż, przycisnąłem wiklinowy kosz do piersi jak tarczę i rozejrzałem się rozpaczliwie za kijem.
Buldog rozdziawił w biegu szeroką paszczę, ukazując kły długie na stopę oraz szeregi zębów jak u rekina. Podobno w dziewiętnastym wieku buldogi hodowano do walki. Walczyły z bykami, stąd wzięła się ich nazwa. Skakały bykowi do gardła i wieszały się na szyi. Stąd się wzięły te płaskie nosy i masywne szczęki. Wyhodowano psy ze spłaszczonymi pyskami, żeby mogły oddychać nie puszczając ofiary.
— Cyryl! — krzyknął Terence, ale nikt nie przyszedł nam na ratunek, a pies śmignął obok niego i rzucił się na mnie.
Wypuściłem okrągły kosz, który potoczył się w stronę rzeki. Terence skoczył za nim. Buldog zawahał się, a potem znowu przyspieszył.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego królik stoi w miejscu jak zahipnotyzowany i patrzy na atakującego węża, teraz jednak odkryłem, że królik nie ucieka, ponieważ wąż porusza się w niezwykły sposób.
Buldog pędził prosto na mnie, ale raczej toczył się, niż biegł, posuwając się jakby skosem, więc chociaż zmierzał prosto do mojego gardła, jednocześnie zbaczał w lewo tak wyraźnie, że pomyślałem: „Nie trafi”, a zanim uświadomiłem sobie pomyłkę, było już za późno na ucieczkę.
Buldog skoczył na mnie, a ja upadłem, osłaniając gardło obiema rękami i żałując, że nie okazałem Carruthersowi więcej współczucia.
Buldog oparł przednie łapy na moich ramionach i przysunął szeroki pysk na cal do mojej twarzy.
— Cyryl! — powtórzył Terence, ale nie odważyłem się odwrócić głowy, żeby zobaczyć, gdzie on jest. Miałem tylko nadzieję, że jest uzbrojony.
— Dobry piesek — powiedziałem do buldoga bez przekonania.
— Ten twój kosz mało nie utonął — oznajmił Terence, wchodząc w moje pole widzenia. — Mój najlepszy chwyt od meczu z Harrow w osiemdziesiątym czwartym.