— Szybciej, powiada — burknął Jabez, miażdżąc bok pudła Terence’a. — Gdyby nie zabrali ze sobą całego dobytku, poszłoby szybciej, a jakże. Pewnie wyruszają na poszukiwanie źródeł Nilu. Jak łódka zatonie, dobrze im tak.
Wreszcie, po wielu groźnych pomrukach i nieznacznym wgnieceniu nesesera, Jabezowi udało się wszystko upchnąć. Nie podszedł do tego naukowo, a sterta na dziobie wyglądała, jakby mogła przewrócić się w każdej chwili, ale przynajmniej zostało miejsce dla nas trzech.
— Zgodnie z rozkładem — oznajmił Terence, zatrzasnął zegarek i zstąpił do łodzi. — Dalej, druhowie, odbijamy. Zwijajcie się żywo.
Cyryl wlazł do łodzi, uwalił się na pokładzie i zasnął.
— Ahoj, Ned — zawołał Terence. — Czas odpłynąć.
Ruszyłem do łodzi, ale Jabez zastąpił mi drogę i wyciągnął rękę po napiwek. Dałem mu szylinga, widocznie za dużo, ponieważ rozpłynął się w szczerbatym uśmiechu i natychmiast się cofnął, a ja wszedłem do łodzi.
— Witamy na pokładzie — powiedział Terence. — Ten pierwszy kawałek jest dość trudny do nawigacji. Ty wiosłuj na początek, a ja będę sternikiem.
Kiwnąłem głową, usiadłem przy wiosłach i obejrzałem je z powątpiewaniem. Wiosłowałem trochę w szkole, ale tylko automatycznie koordynowanymi treningówkami. Te wiosła były drewniane i ważyły tonę. W dodatku chyba nie miały żadnego połączenia. Kiedy próbowałem poruszyć nimi jednocześnie, jedno płasko uderzyło w wodę a drugie nawet jej nie dosięgło.
— Przepraszam — powiedziałem, próbując jeszcze raz. — Nie wiosłowałem za wiele od czasu choroby.
— Przypomnisz sobie — pocieszył mnie wesoło Terence. — To jak jazda konna.
Za drugim razem zanurzyłem oba wiosła w wodzie, ale nie mogłem ich wyciągnąć. Naparłem z całych sił, jakbym dźwigał belkę w katedrze Coventry, i zalałem łódź fontanną wody.
— Para głupców! — odezwał się Jabez do nikogo w szczególności. — Jeszcze nigdy nie pływali łódką. Utoną, zanim dojadą do Iffley, i co wtedy będzie z łódką Jabeza?
— Powiadam, lepiej ja powiosłuję na początek — zaproponował Terence, zamieniając się ze mną miejscami — a ty steruj.
Chwycił wiosła, zręcznie zanurzył je razem w wodzie i wyciągnął prawie bez plusku.
— Tylko dopóki nie miniemy tego trudnego kawałka. „Trudny kawałek” za mostem okazał się prawdziwym lasem skifów, pychówek i lodzi wiosłowych, plus dwie wielkie barki pomalowane na żółto i czerwono. Terence energicznie wiosłował obok nich, wykrzykując do mnie rozkazy, żebym wyprostował rumpel, co próbowałem zrobić, ale łódź, podobnie jak Cyryl, wykazywała wyraźną tendencję do zbaczania w lewo. Pomimo moich największych wysiłków wciąż dryfowaliśmy w stronę jakichś wierzb i murów.
— Trzymaj na sterburtę — krzyczał Terence — na sterburtę!
Nie miałem pojęcia, co to jest sterburta, ale eksperymentalnie pociągnąłem za linki steru i mniej więcej wyrównałem kurs. Tymczasem łódź minęła już trudny kawałek i znalazła się naprzeciwko rozległej łąki.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że patrzę na Błonia Christ Church, chociaż nie takie, jakie znałem. Bez gapiów, bez rusztowań, bez łopoczących płacht plastiku. Bez katedry wznoszącej się ze zwałów czerwonego piaskowca, zaprawy murarskiej i dachówek. Bez robotników wykrzykujących rozkazy do robotów murarskich. Bez pikiet protestujących przeciwko zniszczeniu środowiska, atmosfery, sylwetki Oksfordu i wszystkiego w ogólności.
Trzy krowy spokojnie przeżuwały paszę tam, gdzie teraz stała zachodnia wieża uwieńczona iglicą, okutana w błękitny plastik i czekająca, aż lady Schrapnell i Rada Miejska Coventry zakończą negocjacje w sprawie dzwonu.
Obok krów biegła wydeptana ścieżka, prowadząca w stronę miodowych murów Christ Church, po której spacerowali dwaj oksfordzcy donowie, pochyliwszy ku sobie głowy, dyskutując o filozofii lub poezji Ksenofonta.
Po raz kolejny zaciekawiło mnie, jakim sposobem lady Schrapnell zdołała ich przekonać, żeby pozwolili jej tam budować. W dziewiętnastym wieku miasto przez trzydzieści lat próbowało zbudować zwykłą drogę przez Błonia Christ Church, zanim ostatecznie przegrało z uniwersytetem, później zaś, kiedy metro dotarło do Oksfordu, na samą wzmiankę o zlokalizowaniu tam stacji podniósł się jeszcze większy krzyk.
Lecz fizycy temporalni dotarli w swoich badaniach do punktu, skąd nie mogli posunąć się dalej bez zbudowania precyzyjnego strukturalnego oscylatora nuklearnego. I nie mieli szans na finansowe wsparcie międzynarodowych korporacji, które straciły zainteresowanie podróżami w czasie przed czterdziestu laty, kiedy dowiedziały się, że nie mogą splądrować i zgwałcić przeszłości. Ani grosza również na budynki, stypendia czy pensje. Ani grosza, kropka. A lady Schrapnell była kobietą niezwykle upartą i niezwykle bogatą. I zagroziła, że przekaże pieniądze do Cambridge.
— Nie, nie — mówił Terence — sterujesz prosto na brzeg! Pospiesznie pociągnąłem za linki i nakierowałem łódź z powrotem w główny nurt.
Przed nami leżały przystanie kolegiów i zielony łuk ujścia Cherwell, a dalej szara wieża Magdaleny i długie zakole Tamizy. Niebo nad głowami było przejrzyście błękitne, na horyzoncie błyszczały w słońcu skłębione białe obłoki. Pod przeciwległym brzegiem rosły lilie wodne, a woda między nimi była brązowa, czysta i głęboka jak oczy nimfy Waterhouse’a.
— „Brązowy nurt rzeki, złoty piach na dnie” — zacytowałem, a potem zaniepokoiłem się, czy to aby zostało napisane przed 1888 rokiem.
— „Płynie w świat daleki, hen, przez lasy mknie” — podchwycił Terence, więc widocznie zostało. — Chociaż właściwie nie ma lasów. Za tym odcinkiem są tylko pola aż do Iffley. I oczywiście rzeka nie płynie w świat daleki, tylko do Londynu. W tym cały kłopot z poezją, zawsze jest niedokładna. Weźmy Panią na Shalott. „Zdjęła łańcuch, legła w łodzi, prąd ją poniósł w dal po wodzie”. Leży w łódce i płynie z prądem rzeki do Kamelot, a przecież to niemożliwe. To znaczy, nie można sterować na leżąco, prawda? Utknęłaby w trzcinach ćwierć mili dalej. Przecież Cyryl i ja zawsze mamy kłopoty z utrzymaniem łodzi na prostym kursie, chociaż wcale nie leżymy na dnie, skąd niczego nie widać.
Miał rację. Prawdę mówiąc, znowu dryfowaliśmy prosto na brzeg, który w tym miejscu osłaniały zwieszające się nisko gałęzie kasztanów o bujnym ciemnozielonym listowiu.
— Skręcaj na sterburtę — rzucił niecierpliwie Terence.
Pociągnąłem za linki i łódka ruszyła prosto na kaczkę, która siedziała w pływającym gnieździe z patyków i liści kasztana. Kaczka zakwakała i zatrzepotała skrzydłami.
— Na sterburtę! — zawołał Terence, wściekle młócąc wiosłami do tyłu. — Na prawo!
Łódź ominęła kaczkę i skierowała się z powrotem na środek.
— Nigdy nie zrozumiem, jak działa rzeka — wyznał Terence. — Jeśli komuś wpadnie do wody fajka albo kapelusz, nawet stopę od brzegu, od razu dryfuje na środek i płynie prosto do morza, a potem wokół Przylądka do Indii, co pewnie spotkało biedną Księżniczkę Ardżumand. Ale w łodzi, kiedy chcesz płynąć środkiem, bez ustanku i trafiasz na wiry i boczne prądy, tak że masz szczęście, jeśli nie wylądujesz na ścieżce holowniczej. Zresztą nawet jeśli Pani na Shalott nie utknęła w sitowiu, pozostaje kwestia kłódki. Na sterburtę, człowieku! Sterburta, nie w lewo!
Z trzaskiem otworzył zegarek, spojrzał na tarczę i zaczął wiosłować jeszcze energiczniej, od czasu do czasu pokrzykując na mnie, żebym trzymał kurs na sterburtę.
Pomimo tych nieszczęsnych lewicowych skłonności naszej lodzi oraz narastających podejrzeń, że dostałem się pod komendę drugiego kapitana Bligha[4], nareszcie zacząłem się odprężać.
4
William Bligh (1754–1817) — angielski oficer marynarki, słynny z okrucieństwa, dowódca na H.M.S. „Bounty”.