Z tej zagmatwanej relacji wyłaniał się jeden pewnik — Terence nie był moim kontaktem. Nie wiedział, co mam zrobić w Muchings End. Jeżeli rzeczywiście chodziło o Muchings End i znowu czegoś nie pokręciłem. Wypłynąłem na rzekę ze współczesnym, całkowicie obcym człowiekiem — nie licząc psa — a mój kontakt czekał na peronie albo na torach, albo na przystani. Więc musiałem tam wrócić.
Obejrzałem się na Oksford. Odległe iglice błyszczały w słońcu, już dwie mile za nami. Nie mogłem przecież wyskoczyć za burtę i wrócić piechotą, bo bagaż zostałby w łodzi. Straciłem już swój kontakt. Nie mogłem stracić swojego bagażu.
— Terence — zacząłem — obawiam się, że…
— Nonsens! — krzyknął ktoś przed nami, rozległ się plusk i łódź zakołysała się gwałtownie. Okrągły kosz, spoczywający na kuferku, o mało nie wypadł za burtę. Złapałem go w ostatniej chwili.
— Co się stało? — zapytałem, wyglądając zza krzywizny kosza.
— Och, to na pewno Darwin — odparł Terence z niesmakiem.
Niepotrzebnie wmawiałem sobie, że jestem wyleczony, skoro najwyraźniej wciąż cierpiałem na znaczną dyschronię i miałem „trudności z rozróżnianiem dźwięków”.
— Słucham? — zapytałem nieufnie.
— Darwin — powtórzył Terence. — Profesor Overforce nauczył go i włazić na drzewa i teraz on skacze na głowy niewinnych ludzi. Skręć, Ned. — Wskazał kierunek, w którym miałem skręcić. — Skieruj łódź dalej od brzegu.
Posłuchałem, próbując coś dojrzeć za zakrętem, pod wierzbowymi gałęziami.
— W zeszłym tygodniu wylądował na samym środku pychówki z dwuosobową załogą z Corpus Christi i ich dziewczynami — poinformował mnie Terence, wiosłując na środek rzeki. — Cyryl go nie aprobuje.
Cyryl rzeczywiście miał minę pełną dezaprobaty. Podniósł się, mniej więcej, i patrzył na wierzby.
Rozległ się drugi, głośniejszy plusk i Cyryl czujnie nastawił uszy. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem.
Albo myliłem się co do moich „trudności”, albo moje „zaburzenia wzroku” przybrały nową formę. Pod wierzbami miotał się w rzece jakiś człowiek, gwałtownie i bezcelowo rozchlapując wodę.
Dobry Boże, pomyślałem, to naprawdę Darwin.
Miał darwinowską białą brodę, bokobrody i łysinę, a wokół niego unosiło się na wodzie coś, co wyglądało jak poły czarnego surduta. Jego kapelusz dryfował do góry dnem kilka jardów dalej. Darwin sięgnął po niego i poszedł pod wodę. Wynurzył się kaszląc i wymachując rękami, a kapelusz popłynął dalej.
— Wielkie nieba, przecież to mój tutor, profesor Peddick — zawołał Terence. — Szybko, skręcaj, nie, nie w tę stronę! Szybciej!
Wiosłowaliśmy w pośpiechu, ja rękami, żeby przyspieszyć bieg łodzi. Cyryl wstał i oparł przednie łapy na blaszanej skrzynce, niczym Nelson na mostku okrętowym pod Trafalgarem.
— Stop! Nie przejedź profesora Peddicka! — zawołał Terence, odepchnął wiosła od siebie i przechylił się na bok.
Starszy pan nie zwracał na nas uwagi. Surdut wydął się wokół niego jak kamizelka ratunkowa, wcale jednak nie utrzymywał go na wodzie. Profesor zanurzył się po raz trzeci, jedną ręką nieudolnie sięgając po kapelusz. Przechyliłem się przez burtę łodzi i złapałem go.
— Trzymam go za kołnierz — zawołałem i nagłe przypomniałem sobie, że Warder ubrała mnie w odpinany kołnierzyk, więc wymacałem kołnierz surduta. — Mam go — oznajmiłem i szarpnąłem do góry.
Głowa wynurzyła się na powierzchnię jak łeb wieloryba, i niczym wieloryb rzygnęła na nas potężną fontanną wody.
— „Natenczas przed oczami ludzi i aniołów on z rykiem powstanie”. Nie puszczaj — nakazał Terence, zahaczywszy dłoń starszego pana o burtę łodzi.
Wypuściłem kołnierz, kiedy profesor nas oblał, ale przewalając się w wodzie uniósł drugą rękę, którą wyłowiłem i pociągnąłem. Głowa wynurzyła się ponownie, otrząsając wodę jak pies.
Nie wiem, jakim cudem wciągnęliśmy go na pokład. Okrężnica gwałtownie poszła pod wodę i Terence krzyknął:
— Cyryl, nie! Ned, do tylu! Toniemy! Nie, nie puszczaj!
Lecz stosy bagażu widocznie stanowiły balast, który chronił łódź przed wywróceniem, nawet kiedy Cyryl w ostatniej chwili przełazi na naszą stronę, zaciekawiony rozwojem wypadków, i dodał swoją wagę do obciążenia jednej burty.
Wreszcie zdołałem uchwycić jedno ramię profesora, a Terence’a ostrożnie manewrując przesunął się na drugą stronę, zaparł się stopami o walizę i chwycił drugie ramię, po czym wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy przemoczonego, żałosnego profesora i wwindowaliśmy go do łodzi.
— Profesorze Peddick, nic się panu nie stało? — zapytał Terence.
— Absolutnie nic, dzięki wam — odparł profesor, wyżymając rękaw. To, co wziąłem za surdut, okazało się czarną akademicką gabardynową togą. — Szczęśliwy traf, że akurat tędy płynęliście. Mój kapelusz!
— Mam go — oznajmił Terence, przechylając się przez burtę. To, co wziąłem za kapelusz, okazało się akademickim biretem z ozdobnym chwastem.
— Wiem, że zapakowałem koce. Pamiętam, jak Dawson je wykładał — mruczał Terence, przetrząsając bagaże. — Co u licha pan robił w rzece?
— Tonąłem — wyjaśnił profesor Peddick.
— Mało brakowało — przyznał Terence, szperając w blaszanej skrzynce. — Ale skąd pan się wziął w wodzie? Czy pan wpadł?
— Czy wpadłem? Czy wpadłem?! — fuknął gniewnie profesor, — On mnie wepchnął!
— Wepchnął? — powtórzył zaskoczony Terence. — Kto?
— Ten zbrodniczy łajdak Overforce.
— Profesor Overforce? — zdumiał się Terence. — Dlaczego profesor Overforce wepchnął pana do wody?
— Ogólne kwestie — oświadczył profesor Peddick. — Fakty są nieistotne w nauce historii. Nie liczy się odwaga ani wiara, ani obowiązek. Historyk powinien zajmować się ogólnymi kwestiami. Tfy! Kupa naukowych bzdur. Całą historię można zredukować do efektów oddziaływania sił natury na populację. Zredukować! Bitwa Monmoutha! Hiszpańska inkwizycja! Wojna Róż! Zredukowane do sił natury! I populacji! Królowa Elżbieta! Kopernik! Hannibal!
— Może lepiej niech pan zacznie od początku — zaproponował Terence.
— Ab initio. Doskonały pomysł — zgodził się profesor Peddick. — Poszedłem nad rzekę, żeby rozważyć pewien problem w związku z moją monografią o relacji Herodota z bitwy pod Salaminą, według metody polecanej przez pana Waltona jako doskonała pomoc w myśleniu: „wytchnienie dla umysłu, pociecha dla ducha, lekarstwo na troski, balsam na dręczące myśli”. Lecz niestety, nie tak się stało. Gdyż przyszło mi piscatur in aqua turbida.
Och, świetnie, pomyślałem, następny, który gada bez sensu i sypie cytatami. W dodatku po łacinie.
— Jeden z moich uczniów, Tuttle Młodszy, powiedział mi, że widział białego kiełbia właśnie tutaj przy brzegu, kiedy trenował przed regatami. Miły chłopiec, marnie recytuje i jeszcze gorzej pisze, ale zna się na rybach.
— Wiedziałem, że je zapakowałem — stwierdził Terence, prostując się z zielonym wełnianym kocem w rękach. — Proszę — wręczył koc profesorowi. — Niech pan to zdejmie i owinie się tym.
Profesor Peddick rozpiął togę.
— Jego brat, Tuttle Starszy, był taki sam. Okropna pisownia. Wyciągnął ramię z jednego rękawa i znieruchomiał z dziwnym wyrazem twarzy, po czym wetknął ramię w drugi rękaw.