— Ale z nim wszystko w porządku? — zapytał niespokojnie Terence.
— W porządku? — fuknął profesor Peddick. — To uparty, niedouczony, zarozumiały, porywczy, zdziecinniały ignorant! W porządku?
— Chodziło mi o to, czy nie grozi mu utonięcie.
— Skądże znowu — odparł profesor Peddick. — Na pewno poszedł przedstawić swoje niedowarzone teorie komitetowi Haviland! I zostawił mnie, żebym utonął! Gdybyście nie zjawili się w samą porę, podzieliłbym los księcia Clarence’a. Zaś Overforce, ten łajdak, otrzymałby fotel Haviland!
— No, przynajmniej nikt nikogo nie zabił — stwierdził Terence, Spojrzał niespokojnie na swój kieszonkowy zegarek. — Ned, bierz się za linki. Musimy się pospieszyć, jeśli mamy odwieźć profesora do domu i zdążyć do Iffley przed wieczorem.
Doskonale, pomyślałem. Kiedy wrócimy do mostu Folly, znajdę jakąś wymówkę, żeby nie płynąć z Terence’em do Iffley — choroba morska, osłabienie czy coś w tym rodzaju — i wrócę na stację kolejową… z nadzieją, że mój kontakt wciąż na mnie czeka.
— Iffley! — powtórzył profesor Peddick. — Akurat odpowiednie miejsce! Świetnie tam biorą klenie. Tuttle Młodszy mówił, że widział tęczowego pstrąga z rozdwojonym ogonem pół mili za śluzą w Iffley.
— Ale czy pan nie powinien wracać? — zaprotestował Terence nieszczęśliwym głosem. — Powinien pan zdjąć to mokre ubranie.
— Nonsens. Już prawie wyschło. Szkoda tracić tak dobrą sposobność. Zakładam, że masz wędki i przynętę?
— Ale co z profesorem Overforce? — zapytałem. — Nie będzie martwił się o pana?
— Ha! Odszedł, żeby pisać o populacji i uczyć swojego psa jazdy na rowerze! Populacja! Historię tworzą jednostki, nie populacje! Lord Nelson, Katarzyna Medycejska, Galileusz!
Terence spojrzał tęsknie na kieszonkowy zegarek. — Jeśli na pewno pan się nie przeziębi… — zaczął. — Rzecz w tym, ze mam spotkanie w Iffley o drugiej.
— Zatem „Do przodu! póki sił nam starczy!” — zawołał profesor Peddick. — Vestigia nulla retrorsum.
Terence z determinacją chwycił za wiosła.
Wierzby ustąpiły miejsca krzakom, a potem trawie. Za długim zakolem rzeki ujrzałem szarą kościelną wieżę. Iffley.
Wyciągnąłem swój kieszonkowy zegarek i przeliczyłem rzymskie cyfry. Za pięć minut II. Przynajmniej Terence zdąży na spotkanie, miałem nadzieję, że ja także zdążę na swoje.
— Stop! — zawołał profesor i wstał.
— Niech pan nie… — zaczął Terence i z łoskotem rzucił wiosła. Sięgnąłem po nie i złapałem dywan, który spadł mu na nogi.
Łódź zakołysała się niebezpiecznie, woda chlusnęła przez okrężnice. Cyryl zamrugał kaprawymi oczami i podniósł się chwiejnie, i tego tylko nam brakowało.
— Siad — rozkazałem.
Profesor Peddick rozejrzał się nieprzytomnie i usiadł.
— St. Trewes, musimy natychmiast przybić do brzegu — oświadczył, wskazując na brzeg. — Spójrz.
Wszyscy, nie wyłączając Cyryla, spojrzeliśmy na zieloną łąkę, porośniętą jaskrami i koronką królowej Anny.
— Toż to wypisz, wymaluj pole pod Blenheim — powiedział profesor Peddick. — Spójrzcie, tam oto wioska Sonderheim, a za nią strumień Nebel. Jawny dowód moich racji. Ślepe siły! To książę Marlborough wtedy zwyciężył! Czy masz podręcznik do ćwiczeń? I linkę do wędki?
— Nie lepiej zająć się tym później? Po południu, jak wrócimy z Iffley?
— Atak na Tallarda miał miejsce wczesnym popołudniem, dokładnie przy takim świetle — oznajmił profesor Peddick, naciągając buty. — Jaki rodzaj przynęty zabrałeś?
— Ale nie mamy czasu — zaprotestował Terence. — Mam spotkanie…
— Omnia aliena sunt, tempus tantum nostrum est — zacytował profesor Peddick. — Nic nie należy do nas prócz czasu.
Pochyliłem się do przodu i szepnąłem do Terence’a:
— Możesz nas tutaj zostawić i wrócić po nas później. Przytaknął z weselszą miną i skierował łódź do brzegu.
— Ale potrzebuję ciebie do sterowania — powiedział. — Profesorze, wysadzimy pana na brzeg, żeby pan studiował bitwę, a sami popłyniemy do Iffley i później po pana wrócimy.
Zaczął rozglądać się za odpowiednim miejscem. Minęła cała wieczność, zanim znaleźliśmy brzeg nachylony wystarczająco łagodnie, żeby profesor mógł się tam wspiąć, a jeszcze dłużej trwało skompletowanie wędkarskiego ekwipunku. Terence przetrząsał kuferek, rzucając rozpaczliwe spojrzenia na zegarek, a ja grzebałem w blaszanej skrzynce, szukając linki i pudełka z muchami.
— Mam! — oznajmił Terence. Wepchnął pudełko do kieszeni profesora, sięgnął po wiosło i przyciągnął łódź do samego brzegu.
— Ziemia ahoj — zawołał, stanął w łodzi i oparł jedną stopę na mulistym brzegu. — Proszę wysiadać, panie profesorze.
Profesor Peddick rozejrzał się z roztargnioną miną, podniósł swój biret i chciał go nałożyć na głowę.
— Chwileczkę! — zawołałem i odratowałem biret. — Masz jakiś garnek, Terence? Na białego kiełbia.
Znowu zaczęliśmy szukać, Terence w modniarskim pudle, ja w torbie. Dwa wykrochmalone kołnierzyki, para czarnych skórzanych butów za małych na mnie o trzy numery, szczoteczka do zębów.
Okrągły kosz, który obwąchiwał Cyryl. Tam było jedzenie i pewnie garnek do gotowania. Przekopałem bałagan na rufie, zajrzałem pod ławkę. Kosz stał oparty o dziób. Sięgnąłem po niego.
— Czajnik! — zawołał Terence, podnosząc czajnik za rączkę. Podał mi czajnik, a ja przelałem do niego wodę z rybką i zwróciłem biret profesorowi.
— Niech pan go jeszcze nie nakłada — ostrzegłem. — Niech pan zaczeka, aż woda wyparuje.
— Zdolny uczeń — pochwalił mnie rozpromieniony profesor. — Beneficiorum gratia sempiterna est.
— Kto wysiada, ten wysiada — zaintonował Terence i wysadził profesora na brzeg, zanim zdążyłem postawić czajnik. — Wrócimy za godzinę — dodał, gramoląc się do łodzi i chwytając wiosła. — Może za dwie.
— Będę tutaj — zapewnił go profesor Peddick. — Fidelis ad urnum.
— Nie wpadnie znowu? — zaniepokoiłem się.
— Nie — odparł Terence bez większego przekonania i przyłożył się do wioseł, jakby startował w regatach ósemek.
Szybko oddaliliśmy się od profesora Peddicka, który pochylił się, żeby obejrzeć coś na ziemi przez swoje pince-nez. Pudełko z muchami wypadło mu z kieszeni, stoczyło się po brzegu i zatrzymało w połowie pochyłości. Profesor nachylił się niżej i sięgnął po nie.
— Chyba powinniśmy… — zacząłem, ale Terence potężnie naparł na wiosła i przed nami ukazał się kościół oraz kamienny łukowy mostek.
— Powiedziała, że będzie czekać na moście — wysapał Terence. — Widzisz ją?
Osłoniłem oczy dłonią i zerknąłem na mostek. Ktoś stał przy północnym końcu. Szybko podpłynęliśmy bliżej. Młoda kobieta z białą parasolką. W białej sukni.
— Ona tam jest? — zapytał Terence, wyjmując wiosła z wody. Nosiła biały kapelusz ozdobiony błękitnymi kwiatami, pod którym lśniły w słońcu jej kasztanowe włosy.
— Spóźniłem się? — zapytał Terence.