— Groby? — powtórzy! Terence. — Nad rzeką nie ma żadnych interesujących grobów, oprócz grobu Richarda Tichella w Hampton Church. Rzucił się z okna w pałacu Hampton Court. A zresztą Hampton Court jest poniżej Muchings End. Jeżeli spodobamy się pułkownikowi Meringowi, zaprosi nas na obiad. Wiesz coś na temat Japonii?
— Japonii? — powtórzyłem.
— Stamtąd pochodzą te rybki — oznajmił enigmatycznie. — Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby nas zaprosili na tydzień, ale on nie lubi gości w domu, mówi, że im przeszkadzają. To znaczy rybkom. I studiował w Cambridge. Może spróbujemy udawać spirytystów. Pani Mering przepada za spirytyzmem. Zapakowałeś strój wieczorowy?
Chyba znowu miałem nawrót dyschronii.
— Czy spirytyści noszą wieczorowe stroje? — zapytałem.
— Nie, takie długie, powłóczyste szaty z rękawami, w których można ukryć tamburyny i serwetki, i różne rzeczy. Nie, ubranie na obiad, gdyby nas zaprosili.
Nie miałem pojęcia, czy w moim bagażu znajduje się strój wieczorowy. Kiedy dogonimy łódź… jeśli dogonimy łódź… muszę przeszukać pakunki i dokładnie sprawdzić, co Finch i Warder wysłali razem ze mną.
— Wielka szkoda, że nie znaleźliśmy Księżniczki Ardżumand oświadczył Terence. — Na pewno by nas zaprosili. Zbłąkana owieczka i tuczony cielec, i tak dalej. Widziałeś, jak Tossie zbiegła na brzeg i zapytała mnie, czy ją znalazłem? To najcudniejsza istota, jaką widziałem w życiu. Jej loki lśniące jak złoto, a oczy „błękitne jak kwiat lnu, policzki jak jutrzenka!” Nie, piękniejsze! Jak goździki! Albo róże!
Maszerowaliśmy dalej: Terence porównywał liczne wdzięki Tossie do lilii, jagód, pereł i złotej przędzy, Cyryl marzył o cieniu, a ja rozmyślałem o Ludwiku XVI.
To prawda, że Księżniczka Ardżumand nie była kotem królowej Wiktorii ani Muchings End nie było wyspą Midway, ale przypomnijcie sobie Droueta. On też nie był nikim szczególnym, zwykłym niepiśmiennym francuskim wieśniakiem, który nie miał szans trafić do podręczników historii.
Tylko że Ludwik XVI, uciekając z Francji z Marią Antoniną, wychylił się przez okno powozu, żeby zapytać Droueta o drogę, a później, jednym z tych drobnych gestów, które zmieniają kurs historii, dal mu jako napiwek banknot. Ze swoim wizerunkiem.
Drouet przedzierał się przez las, żeby zaalarmować policję i zatrzymać powóz, a kiedy się nie udało, wyciągnął wóz ze stodoły i zatarasował nim drogę.
A gdyby jakiś historyk ukradł koło od wozu albo zaczaił się na Droueta, albo ostrzegł woźnicę Ludwika, żeby pojechał inną drogą? Albo gdyby jeszcze w Wersalu jakiś historyk ukradł banknot i zastąpił go monetami. Ludwik i Maria dotarliby do swojej rojalistycznej armii, zdławiliby rewolucję i zmienili całą historię Europy.
Z braku koła. Albo kota.
— Wkrótce dojdziemy do śluzy Sandford — oznajmił wesoło Terence. — Zapytamy dozorcę, czy nie widział naszej łodzi.
Po kilku minutach dotarliśmy do śluzy i już myślałem, że czeka nas kolejna nużąca i daremna konwersacja, tym razem jednak zapalczywe okrzyki Terence’a nie zdołały nawet wywabić dozorcy z budki. Po jakimś czasie nieustraszony młodzieniec stwierdził, że w Nuneham Courtenay na pewno ktoś będzie, i znowu podjął wędrówkę.
Nawet nie pytałem, jak daleko jest do Nuneham Courtenay, ze strachu przed odpowiedzią. Za następnym załomem rzeki obok ścieżki holowniczej rosły szeregiem wierzby, przesłaniając widok. Lecz kiedy obeszliśmy zakręt, Terence stał przed chatką krytą strzechą, spoglądając z namysłem na dziewczynkę w ogródku. Dziewczynka, ubrana w sztywno nakrochmalony fartuszek w biało-niebieskie paski, siedziała na huśtawce. Na kolanach trzymała białego kota i rozmawiała z nim.
— Kochana, najsłodsza kiciu — mówiła — lubisz się huśtać, prawda? Wysoko w błękitne niebo?
Kot nie odpowiedział. Spał smacznie.
Koty nie całkiem jeszcze wyginęły w latach czterdziestych, więc czasami je widywałem, lecz poza usmolonym sadzą okazem w katedrze nigdy jeszcze nie widziałem takiego, który nie spał. Verity mówiła że dyschronia uśpiła kota przeniesionego przez sieć, ale mnie się zdawało, że to ich normalny stan. Rudo-czarny cętkowany kot na Festynie Narodzenia Maryi Dziewicy przespał cały festyn na szydełkowym wełnianym szalu, wystawionym na straganie robótek ręcznych.
— Powiadam, co myślisz? — zagadnął Terence, wskazując dziewczynkę.
Kiwnąłem głową.
— Mogła widzieć łódź. I na pewno nie jest gorszym świadkiem od dozorcy.
— Nie, nie. Nie dziecko. Kot.
— Myślałem, że kot panny Mering jest czarny.
— Owszem — przyznał. — Z białymi łapkami i białym pyszczkiem, ale odrobina czernidła do butów we właściwych miejscach…
— Nie — sprzeciwiłem się. — Mówiłeś, że ona jest bardzo przywiązana do swojej kotki.
— Właśnie, i będzie bardzo wdzięczna temu, kto ją znajdzie. Nie uważasz, że trochę sadzy, starannie nałożonej…
— Nie — uciąłem i podszedłem do huśtawki. — Czy widziałaś łódź?
— Tak, panie — odpowiedziała grzecznie dziewczynka.
— Znakomicie — ucieszył się Terence. — Kto był w łodzi?
— W jakiej łodzi? — zapytała dziewczynka, głaszcząc kota. — Widziałam bardzo dużo łodzi. To Tamiza, jak pan wie.
— To była duża zielona łódź z wielkim stosem bagaży — oznajmił Terence. — Widziałaś ją?
— Czy on gryzie? — zapytała dziewczynka.
— Kto? Pan Henry? — zdziwił się Terence.
— Cyryl — wyjaśniłem. — Nie, nie gryzie. Widziałaś taką łódź? Z mnóstwem bagaży?
— Tak — odpowiedziała i zeskoczyła z huśtawki, przesuwając na ramię kota, który się nie obudził. — Popłynęła w tę stronę — wskazała w dół rzeki.
— To wiemy — rzucił Terence. — Widziałaś, kto był w łodzi?
— Tak — powiedziała poklepując kota, jak się poklepuje niemowlę, żeby beknęło. — Biedna kizia-mizia, przestraszyła się tego wielkiego psa.
Kot ciągle spał.
— Kto był w łodzi? — zapytałem.
Dziewczynka ułożyła kota w ramionach jak w kołysce.
— Wielebny.
— Wielebny? To znaczy pastor? Kościelny? — Pomyślałem, że moje kierownik komitetu parafialnego postawił tabliczkę ZAKAZ CUMOWANIA i za karę skonfiskował łódź.
— Tak — potwierdziła. — Nosił togę.
— Profesor Peddick — odgadłem.
— Czy miał siwe włosy? — zapytał Terence. — I bokobrody? Przytaknęła, wzięła kota pod pachy i uniosła przed sobą jak lalkę.
— Co za paskudny pies, żeby tak przestraszyć moją kicię!
Kot spał głęboko.
— Więc chodźmy — ponaglił mnie Terence, wysforowując się do przodu. — Powinniśmy sami zgadnąć — dodał, kiedy dogoniłem go razem z paskudnym psem — że to profesor Peddick zabrał łódź. Nie mógł popłynąć daleko.
Wskazał na rzekę, wijącą się leniwie na południe wśród płaskich pól.
— To wygląda dokładnie jak równina Maratonu.
Gotów byłem uwierzyć, że miał rację, jednak profesor Peddick albo nie zauważył podobieństwa, albo potrafił wiosłować szybciej, niż podejrzewałem. Nigdzie nie widzieliśmy ani jego, ani łódki.
Lecz Terence wcale się nie przejmował.
— Wkrótce go zobaczymy.
— A jeśli go nie dogonimy? — wyraziłem wątpliwość.
— Dogonimy — zapewnił mnie. — Pięć mil stąd jest śluza. Będzie musiał zaczekać, żeby się przeprawić.
— Pięć mil? — powtórzyłem zamierającym głosem.
— Na pewno go dogonimy. Tak działa Przeznaczenie. Jak Antoniusz i Kleopatra.