Następna historia miłosna, która źle się skończyła.
— Czy Antoniusza mógł powstrzymać taki drobiazg, jak zgubiona łódź? Chociaż w jego przypadku to byłaby barka.
Podjęliśmy mozolną wędrówkę. Wiktoriańskie słońce prażyło niemiłosiernie, Terence maszerował energicznym krokiem, porównując Tossie do aniołów, wróżek, elfów i Kleopatry (fatalnie skończyła); Cyryl coraz bardziej przypominał uczestnika Bataańskiego Marszu Śmierci; a ja tęsknie rozmyślałem o łóżku i próbowałem obliczyć, jak długo już nie śpię.
Przybyłem tutaj o dziesiątej, a mój kieszonkowy zegarek wskazywał IV, więc minęło sześć godzin, a przedtem spędziłem trzy godziny w laboratorium na szkoleniu, godzinę w gabinecie pana Dunworthy’ego, pół godziny na boisku w Oksfordzie, tyle samo w infirmerii, razem jedenaście godzin, nie licząc dwóch godzin poświęconych na szukanie strusiej nogi biskupa i godziny poświęconej na szukanie katedry, i pięciu godzin na Dożynkowym Bazarze Dobroczynnym i Zbiórce Metalu. Dziewiętnaście.
Kiedy przeskoczyłem na bazar, rano czy po południu? Po południu, bo właśnie wracałem do pokoju na obiad, kiedy lady Schrapnell przyłapała mnie i wysłała na kolejny kiermasz staroci.
Nie, to było dzień wcześniej. Albo jeszcze poprzedniego dnia Jak długo zwiedzałem kiermasze? Od lat. Nie spałem od lat.
— Będziemy musieli zrezygnować — odezwałem się, myśląc ze znużeniem, jak daleko trzeba wracać do Oksfordu. Może prześpimy się w kościele w Iffley. Nie, kościół zamykano o czwartej. I niewątpliwie do pulpitu na śpiewniki przypięto pineskami kartkę z napisem: ZAKAZ SPANIA W ŁAWKACH.
— Patrz! — krzyknął Terence. Wskazał porośniętą wierzbami wyspę na środku rzeki. — Tam jest!
To był rzeczywiście profesor Peddick. Pochylony nad samym brzegiem rzeki, w rozwianej todze, obserwował wodę przez pince-nez.
— Profesorze Peddick! — zawołał Terence.
Profesor mało się nie przewrócił. Chwycił podejrzanie cienką gałązkę wierzby, odzyskał równowagę, poprawił pince-nez i spojrzał na nas.
— To my — wrzasnął Terence, składając dłonie w trąbkę wokół ust. — St. Trewes i Henry. Szukaliśmy pana.
— Ach, St. Trewes — odkrzyknął profesor. — Chodźcie, chodźcie. Znalazłem piękne płycizny, idealne dla kleni.
— Musi pan po nas przypłynąć — poinformował go Terence.
— Zaginął? Kto zaginął? — zdziwił się profesor, a ja pomyślałem: Znowu się zaczyna.
— Przypłynąć! — ryknął Terence. — Pan ma łódź.
— Ach — powiedział profesor. — Zaczekajcie. Zniknął w wierzbowej gęstwinie.
— Miejmy nadzieję, że nie zapomniał przywiązać łodzi — powiedziałem.
— Miejmy nadzieję, że pamięta, gdzie ją zostawił — dodał Terence, siadając na brzegu.
Usiadłem obok niego, a Cyryl położył się przy nas, natychmiast przetoczył się na bok i zaczął chrapać. Serdecznie mu zazdrościłem.
Teraz będziemy musieli odwieźć profesora do Oksfordu, co zajmie najmniej trzy godziny, o ile zdołamy mu wyperswadować, żeby nie zatrzymywał się przy każdej rybie i łące.
Może jednak dobrze się złożyło. Verity kazała trzymać Terence’a z daleka od Muchings End, a ta zwłoka ułatwi mi zadanie. Zapadnie noc, zanim dopłyniemy do Oksfordu. Będziemy musieli tam przenocować, a rano spróbuję namówić Terence’a na wycieczkę w górę rzeki, na przykład do Parson’s Pleasure. Albo do Londynu, albo na wyścigi konne. Kiedy zaczynają się Derby?
Albo, kto wie, może po dobrze przespanej nocy Terence odzyska rozum i zobaczy w Tossie tylko szczebioczącą ignorantkę. Zadurzenie bardzo przypomina dyschronię, czyli zakłócenie równowagi związków chemicznych, które szybko wyleczy zdrowy sen.
Profesora jakoś nie było widać.
— Znalazł nową odmianę klenia i całkiem o nas zapomniał — uznał Terence.
Wkrótce jednak dziób łodzi wyłonił się zza wyspy. Profesor Peddick wiosłował, a rękawy jego togi wydymały się jak czarne żagle. Łódź przybiła do brzegu poniżej miejsca, gdzie staliśmy. Popędziliśmy na ścieżkę holowniczą, a Cyryl poczłapał za nami.
Odwróciłem się, żeby go ponaglić.
— Szybciej, Cyrylu — powiedziałem i wpadłem na Terence’a, który stanął jak wryty i wpatrywał się w łódź.
— Nie wyobrażacie sobie, jakie wspaniałe odkrycia poczyniłem — oznajmił profesor Peddick. — Ta wyspa bardzo przypomina miejsce bitwy pod Dunreath Mow. — Podniósł do góry patelnię. — Chciałem wam pokazać niebieskiego klenia, którego znalazłem.
Terence wciąż wytrzeszczał oczy na łódź.
Nie zauważyłem żadnych wgnieceń ani zadrapań poza tymi, które łódź już miała, kiedy Jabez ją nam wypożyczał. Nie widziałem też żadnych dziur. Deski pokładu na rufie i dziobie wydawały się zupełnie suche.
Deski na rufie. I na dziobie.
— Terence… — wykrztusiłem.
— Profesorze Peddick — zapytał Terence zdławionym głosem — gdzie są nasze rzeczy?
— Rzeczy? — powtórzył z roztargnieniem profesor.
— Bagaże. Waliza Neda i kosze, i…
— Ach — połapał się profesor. — Pod Salix babylonica po drugiej stronie wyspy. Wsiadajcie. Przeprawię was niczym Charon przewożący dusze przez rzekę Styks.
Wsiadłem i pomogłem Terence’owi załadować Cyryla, czyli oparłem jego przednie łapy na okrężnicy, a Terence wstawił do łodzi tylne łapy, po czym sam wsiadł.
— Wspaniale kamieniste dno — oznajmił profesor Peddick i zaczął wiosłować w poprzek rzeki. — Doskonałe miejsce dla uklei. Dużo much i komarów. Złapałem pstrąga z czerwonymi skrzelami. Masz sieć, St. Trewes?
— Sieć?
— Do trałowania. Nie chcę kaleczyć pyska łowiąc na haczyk.
— Naprawdę nie mamy czasu na łowienie — zaoponował Terence. — Musimy jak najszybciej załadować łódź i płynąć z powrotem.
— Nonsens. Znalazłem doskonałe miejsce na obozowisko.
— Obozowisko? — powtórzył Terence.
— Nie ma sensu płynąć do domu, a potem tutaj wracać. Klenie najlepiej biorą przed zachodem słońca.
— Ale co z pańską siostrą i jej towarzyszką? — Terence wyciągnął kieszonkowy zegarek. — Już prawie piąta. Jeśli zaraz wypłyniemy, zdąży pan zjeść z nimi obiad.
— Nie ma potrzeby — odparł profesor. — Mój uczeń już po nie wyszedł.
— Ten uczeń to ja, profesorze — przypomniał mu Terence.
— Nonsens. Ten uczeń pływał łódką po Tamizie, kiedy pracowałem nad swoim… — Zerknął na Terence’a przez swoje pince-nez. — Na świętego Jerzego, to ty.
— Wyszedłem na ten o dziesiątej pięćdziesiąt pięć — powiedział Terence — ale pańska siostra i jej towarzyszka nie przyjechały, więc musiały przyjechać tym o trzeciej osiemnaście.
— Nie przyjechała — mruknął profesor, wpatrując się w wodę. — Dobra trawa dla okoni.
— Wiem, że pańska siostra nie przyjechała — cierpliwie powtórzył Terence — ale jeśli wysiadła z tego o trzeciej osiemnaście…
— Nie moja siostra — przerwał mu profesor, podwijając rękaw togi i zanurzając ramię w wodzie. — Jej towarzyszka. Uciekła i wyszła za mąż.
— Wyszła za mąż? — zapytałem. Dama na peronie mówiła coś o zamążpójściu.
— Pomimo ostrych sprzeciwów mojej siostry. Poznała go w kościele. Klasyczny przykład indywidualnego działania. Historia to charakter. Zamiast niej zabrała moją bratanicę.
— Bratanicę?
— Śliczna dziewczyna. — Wyciągnął z wody oślizłe źdźbło wiotkiej, brązowej trawy. — Wspaniałe do oznaczania okazów. Wielka szkoda, że nie wyszedłeś po nie na stację i nie miałeś okazji jej poznać.