— Nie — odparł bardzo zirytowanym tonem. — Jej Wysokość. Królowa. Kiedy nas tutaj skierowała. „Ta piękna, piękna katedra” i tak dalej. — Wskazał kościelnego, który kierował się w naszą stronę. — Zapytał mnie, czy miała ze sobą Dookie, kiedy ją widzieliśmy, a ja nie miałem pojęcia, kto to jest.
Ja też nie miałem pojęcia. Dookie. Mało prawdopodobne, żeby tak nazywała króla. Może swojego szwagra nicponia? Nie, Edward abdykował przed 1940 rokiem, a królowa nie nadała mu żadnego przezwiska.
Pies królowej, pomyślałem, ale to niewiele pomogło. W późniejszych latach, jako Królowa Matka, miała walijskie corgi, ale co miała podczas drugiej wojny światowej? Yorkshire teriera? Miniaturowego spaniela? I jakiej płci, skoro o tym mowa? A jeśli Dookie była jej pokojówką? Albo przezwiskiem jednej z księżniczek?
Podszedł kościelny.
— Pytał pan o Dookie — powiedziałem. — Obawiam się, że Dookie nie było z Jej Wysokością. Chwilowo przebywa w Windsorze. Boi się bomb, pan rozumie.
— Zdarza się co poniektórym — przyznał kościelny, spoglądając w stronę Pana Spivensa i nowego rekruta. — Słabe nerwy.
Nowy rekrut odkrył wreszcie, jak działa kieszonkowa latarka. Zapalił ją i dla zabawy kierował snop światła to na poczerniałe ściany prezbiterium, to na Pana Spivensa, który najwyraźniej postanowił wykopać tunel w gruzach obok schodów.
— Zaciemnienie? — przypomniałem Carruthersowi.
— O Boże — jęknął Carruthers. — Zgaś to! — krzyknął i pospieszył do rekruta.
— Dwa tygodnie temu wchodzę na dach i co widzę? — zaczął kościelny, zerkając w stronę prezbiterium, gdzie Carruthers wyrwał rekrutowi latarkę i próbował ją zgasić. — Mój szwagier spokojniutko zapala sobie zapałkę. „Co ty wyprawiasz najlepszego?”, wołam do niego, a on mówi: „Zapalam papierosa”. „Może od razu zapalisz flary, mówię — żeby Luftwaffe na pewno wiedziała, gdzie nas szukać”. „To tylko jedna zapałka — on mi odpowiada. — Co komu szkodzi jedna zapałka?”
Z ponurą miną rozejrzał się po tym, co Luftwaffe najwidoczniej znalazła, i zaciekawiło mnie, czy obwinia swojego szwagra, ale on powiedział:
— Biedny rektor Howard. — Potrząsnął głową. — Dla niego to był cios, stracić katedrę. Nie chciał iść do domu. Został tutaj przez całą noc.
— Przez całą noc? — upewniłem się. Kościelny kiwnął głową.
— Pewnie ze względu na szabrowników. — Popatrzył z żalem na ruiny. — Chociaż niewiele zostało do zrabowania. No, ale jeśli coś zostało, nie chcemy, żeby ludziska to rozdrapali.
— Nie chcemy — przytaknąłem. Ze smutkiem pokiwał głową.
— Trzeba go było widzieć, jak chodził po gruzach tam i z powrotem. „Niech pan wraca do domu i kładzie się do łóżka — powiedziałem mu. — Ja i Pan Spivens pana zastąpimy”.
— Więc po ugaszeniu pożaru ktoś tu był przez cały czas — nalegałem.
— Niby tak — przyświadczył — tylko raz poszedłem do domu na herbatę. I rano zaczęło padać, więc posłałem szwagra do domu po płaszcz od deszczu i parasol, ale nie wrócił, więc sam musiałem pójść do domu. Ściemnia się — dodał, spoglądając nerwowo na niebo po wschodniej stronie. — Szkopy niedługo wrócą.
Tak naprawdę nie wrócili. Luftwaffe postanowiła tej nocy zaatakować Londyn. Ale rzeczywiście robiło się ciemno. Drugi koniec kościoła, gdzie Carruthers sztorcował nowego rekruta za naruszenie przepisów o zaciemnieniu, pogrążony był w mroku, a wybite wschodnie okno ukazywało ciemniejącą czarnoniebieską chmurę dymu, pokreśloną światłami reflektorów przeciwlotniczych.
— Lepiej zróbmy jak najwięcej, zanim zapadnie noc — zasugerowałem i wróciłem do przekopywania gruzów. Próbowałem odgadnąć, jak daleko podmuch mógł odrzucić strusią nogę biskupa. Jeśli nie wynieśli jej szabrownicy. Kościelnego nie było co najmniej przez godzinę, kiedy poszedł na herbatę, a w tym czasie każdy mógł wejść przez rozwalone południowe drzwi i zabrać, co mu się żywnie podobało. Włącznie ze strusią nogą biskupa.
Widocznie z braku snu traciłem zdolność myślenia. Nikt, nawet człowiek w ciężkim szoku, nie ukradłby strusiej nogi biskupa. Ani nie kupiłby jej na kiermaszu. Odrzucono by ją nawet na zbiórce złomu żelaznego na amunicję. Chyba że ktoś doceniłby jej wartość jako broni psychologicznej przeciwko nazistom.
Więc musiała gdzieś tutaj być, razem z resztą ażurowej przegrody i kawałkiem płyty nagrobnej ze słowem „wieki”, i powinienem się pospieszyć, jeśli chciałem ją znaleźć przed zmrokiem. Podniosłem poduszkę z klęcznika, wciąż dymiącą i cuchnącą spalonym pierzem, położyłem ją w przejściu i zacząłem przekopywać się na koniec nawy.
Znalazłem poręcz klęcznika, pojedynczy świecznik z brązu oraz nadpalony śpiewnik otwarty na hymnie: „Wszyscy, którzy żyją pod niebem”. Za okładkę z tyłu wetknięto kartkę papieru.
Wyciągnąłem ją. Był to program nabożeństwa na niedzielę, dziesiątego listopada. Rozłożyłem arkusik, z którego odpadały płat sadzy.
Zmrużyłem oczy, próbując coś odczytać w półmroku; przydałaby się latarka nowego rekruta, „…i czerwone goździki na Wielkim Ołtarzu — odczytałem — dla uczczenia pamięci porucznika Davida Halberstama, RAF. Wiązanka różowych begonii na kazalnicy oraz bukiet żółtych chryzantem w strusiej nodze biskupa zakupione i ustawione przez Komitet Kwiatowy Kółka Parafialnego, kierowniczka Lo…”
Reszta kierowniczki spaliła się, ale przynajmniej mieliśmy dowód, że strusia noga biskupa znajdowała się w katedrze przed pięcioma dniami. Więc gdzie była teraz?
Kopałem dalej. Zapadła ciemność, a księżyc, który tak pomógł Luftwaffe poprzedniej nocy, wzeszedł i szybko zniknął w kłębach dymu i pyłu.
Ta część kościoła najwyraźniej zawaliła się w całości, toteż wkrótce skończyły się gruzy, które mogłem samodzielnie podźwignąć. Obejrzałem się na Carruthersa, on jednak był pogrążony w królewskiej konwersacji z kościelnym i prawdopodobnie wyciągał z niego informacje. Nie chciałem mu przeszkadzać.
— Pomóż mi! — zawołałem do nowego rekruta, który przykucnął obok Pana Spivensa i obserwował drążenie tunelu. — Tutaj! — krzyknąłem i pomachałem do niego.
Żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi. Pan Spivens prawie cały schował się w tunelu, a nowy rekrut znowu majstrował przy swojej latarce.
— Halo! — wrzasnąłem. — Tutaj!
Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Pan Spivens znowu się pojawił, nowy rekrut zatoczył się do tyłu i upadł, latarka włączyła się i omiotła niebo snopem światła niczym jeden z reflektorów przeciwlotniczych, a z tunelu wyprysnął długi, ciemny kształt i dał susa na kupę gruzów. Kot. Pan Spivens pogonił za nim, szczekając zajadle.
Podszedłem do nowego rekruta, z ciekawością obserwującego pościg, zgasiłem latarkę, pomogłem mu wstać i powiedziałem:
— Chodź, pomóż mi przy tych belkach.
— Widział pan kota? — zapytał, spoglądając na miejsce, gdzie zwierzak zniknął pod stopniami prezbiterium. — To był kot, prawda? Są mniejsze, niż myślałem. Sądziłem, że będą raczej wielkości wilków. I są takie szybkie! Czy wszystkie były czarne?
— Przypuszczam, że wszystkie, które łaziły po spalonej katedrze — odpowiedziałem.
— Prawdziwy kot! — zachwycał się rekrut, idąc za mną i otrzepując swój niepeespowski kombinezon. — Niesamowite, żeby zobaczyć stworzenie, które wymarło prawie czterdzieści lat temu. Nigdy jeszcze żadnego nie widziałem.
— Potrzymaj ten koniec — poleciłem, wskazując fragment kamiennej rynny.
— To takie niesamowite — powtórzył rekrut. — Naprawdę być tutaj, gdzie wszystko się zaczęło.