— Muszę zawiadomić profesora Edelsweina o moim odkryciu. Ugubio fluviatilis albinus uważano za wytępiony w Tamizie — oznajmił, Zaglądając do ciemnego wnętrza czajnika. — Piękny okaz. — Postawił czajnik na kwadratowym koszu i ponownie wyciągnął fajkę.
— Może już pójdziemy spać? — zaproponowałem. — Żeby wstać wcześnie i tak dalej.
— Całkiem słusznie — przyznał profesor, otwierając kapciuch z tytoniem. — To bardzo ważne, żeby się dobrze wyspać. Grecy pod Salaminą dobrze się wyspali w noc przed walką. — Napełnił fajkę i ubił tytoń kciukiem — Terence też wyjął fajkę. — Natomiast Persowie spędzili tę noc na morzu i ustawiali swoje statki, żeby przeszkodzić Grekom w ucieczce.
Zapalił fajkę i pociągnął mocno, żeby się rozpaliła.
— Właśnie, i Persowie ponieśli druzgocącą klęskę — wtrąciłem. — Nie chcemy, żeby to samo nas spotkało. A więc — wstałem — chodźmy spać.
— Również Sasi w bitwie pod Hastings — ciągnął profesor Peddick podając kapciuch Terence’owi. Obaj usiedli. — Ludzie Wilhelma Zdobywcy byli wypoczęci i gotowi do walki, podczas gdy Sasi maszerowali od jedenastu dni. Gdyby Harold zaczekał i pozwolił swoim ludziom odpocząć, wygrałby bitwę pod Hastings i zmieniłby cały bieg historii.
I gdybym nie zwrócił kota, ditto.
— No, nie chcemy przegrać jutro żadnej bitwy — spróbowałem jeszcze raz — więc lepiej chodźmy spać.
— Indywidualne działanie — oświadczył profesor, pykając z fajki. — Dlatego przegrano bitwę pod Hastings. Wiecie, Sasi mieli przewagę. Ustawili się na szczycie wzgórza. Obronna pozycja na wzgórzu to największa militarna przewaga dla każdej armii. Spójrzcie na armię Wellingtona pod Waterloo. I na bitwę pod Fredericksburgiem w amerykańskiej wojnie domowej. Wojska Unii straciły dwanaście tysięcy ludzi pod Fredericksburgiem, kiedy atakowały z dołu obronne pozycje wroga. A Anglia była bogatszym krajem, kiedy walczyła na własnym terenie. Gdyby siły ekonomiczne kierowały historią, Sasi by wygrali. Ale nie żadne siły wygrały bitwę pod Hastings, tylko charakter. Wilhelm Zdobywca zmienił przebieg bitwy co najmniej w dwóch krytycznych momentach. Po pierwsze, kiedy Wilhelm spadł z konia podczas szarży.
Cyryl położył się i zaczął chrapać.
— Gdyby Wilhelm natychmiast nie wstał i nie zdjął hełmu, żeby jego ludzie zobaczyli, że przeżył, przegraliby bitwę. Jak to Overforce dopasuje do swojej teorii naturalnych sił? Nijak! Ponieważ historia to charakter, czego dowodzi drugi krytyczny moment bitwy.
Upłynęła cała godzina, zanim wytrząsnęli popiół z fajek i ruszyli do łodzi. W połowie drogi Terence zatrzymał się i zawrócił.
— Może lepiej weź latarnię — zaproponował, podając mi ją — skoro śpisz na brzegu.
— Poradzę sobie doskonale — zapewniłem. — Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedział, schodząc do łodzi. — „Noc to pora spoczynku. — Pomachał mi ręką. — Gdy praca skończona, słodko jest sen przytulić do znużonego łona”.
Tak, zapewne, najpierw jednak musiałem znaleźć kota. Wróciłem na polanę i czekałem, aż wszyscy zasną. Usiłowałem nie myśleć tym, że każda następna chwila kociej swobody zwiększa wykładniczo liczbę możliwych konsekwencji.
Wilk mógł zjeść kota. Czy w wiktoriańskiej Anglii żyły wilki? Albo jakaś wieśniaczka mogła go znaleźć i przygarnąć. Albo wsiadł do przepływającej łodzi.
Śluzy są już zamknięte, powiedziałem sobie, i w końcu to tylko kot. Czy zwierzę może kształtować historię?
Owszem. Przypomnijcie sobie Bucefała, konia Aleksandra Wielkiego, oraz „małego dżentelmena w czarnym futrze”, przez którego zginął król Wilhelm III, kiedy jego koń nastąpił na kretowisko. I Ryszarda III na polu bitwy pod Bosworth, jak krzyczał: „Królestwo za konia!” Przypomnijcie sobie krowę pani O’Leary. Albo kota Dicka Whittingtona.
Odczekałem pół godziny, po czym ostrożnie zapaliłem latarnię. Wydobyłem puszki z kryjówki i wyjąłem otwieracz z kieszeni. I próbowałem je otworzyć.
To na pewno był otwieracz do puszek. Terence tak powiedział. Otworzył nim brzoskwinie. Dźgnąłem wieko czubkiem kosy, a potem boczną krawędzią. Dźgnąłem drugim, zaokrąglonym końcem.
Pomiędzy obiema końcówkami było trochę miejsca. Może jedna pasowała na zewnątrz puszki, jako rodzaj dźwigni. Albo należało ją przyłożyć z boku. Albo z dołu. A może trzymałem otwieracz odwrotnie, ponieważ kosa stanowiła uchwyt.
W rezultacie przedziurawiłem własną dłoń, nie najlepszy pomysł. Znalazłem w torbie chustkę do nosa i przewiązałem skaleczenie.
No dobrze, podejdźmy do sprawy logicznie. Czubek kosy musi służyć do przebijania blachy. I powinien przebić wieczko. Może trzeba go przyłożyć w określonym miejscu. Dokładnie obejrzałem puszkę, szukając słabych punktów. Nie miała żadnych.
— Dlaczego wiktorianie musieli wszystko tak cholernie komplikować? — poskarżyłem się i zobaczyłem błysk na samym skraju polany. — Księżniczko Ardżumand? — zapytałem cicho, podnosząc latarnię. W jednym przynajmniej miałem rację. Kocie oczy naprawdę świecą ciemnościach. Dwa żółte błyski patrzyły na mnie z krzaków. — Chodź, kotku — powiedziałem, wyciągając piętkę chleba i cmokając zachęcająco. — Mam coś dla ciebie. Chodź.
Świecące oczy mrugnęły i znikły. Wsadziłem chleb do kieszeni i ostrożnie ruszyłem na skraj polany.
— Chodź, kotku. Zabiorę cię do domu. Chcesz wrócić do domu prawda?
Cisza. No, niezupełnie cisza. Żaby rechotały, liście szeleściły, a Tamiza wydawała dziwaczny, bulgoczący dźwięk. Ale nie słyszałem żadnych kocich odgłosów. Jakie odgłosy wydają koty? Ponieważ w swoim życiu spotykałem wyłącznie śpiące koty, nie miałem pewności. Miauczące odgłosy. Kory miauczą.
— Miau — zaszeptałem, rozgarniając gałęzie krzaków. — Do nogi, kocie. Chyba nie chcesz zniszczyć czasoprzestrzennego kontinuum, prawda? Miau. Miau.
Oczy ponownie mignęły w gęstwinie. Ruszyłem za nimi, krusząc chleb po drodze.
— Miau? — zapytałem, powoli kołysząc latarnią na boki. — Księżniczko Ardżumand? — i prawie potknąłem się o Cyryla.
Uszczęśliwiony, zamerdał tylną częścią ciała.
— Wracaj spać do swojego pana — syknąłem. — Tylko mi przeszkadzasz.
Natychmiast opuścił spłaszczony nos nad ziemię i zaczął węszyć w kółko.
— Nie! — zaprotestowałem. — Nie jesteś psem myśliwskim. Nawet nie masz nosa. Wracaj na łódź. — Wskazałem w kierunku rzeki.
Przestał węszyć i spojrzał na mnie przekrwionymi oczami, które wyraźnie mówiły: Proszę.
— Nie — odmówiłem twardo. — Koty nie lubią psów.
Znowu zaczął węszyć, gorliwie szturchając ziemię tym, co nazywał swoim nosem.
— No dobrze, dobrze, możesz iść ze mną — ustąpiłem, skoro jasne było, że i tak pójdzie. — Ale trzymaj się blisko.
Wróciłem na polanę, nalałem śmietanki do spodka, przygotowałem linę i zapałki. Cyryl przyglądał się z zainteresowaniem. Podniosłem latarnię do góry.
— „Zwierzyna jest blisko, Watsonie” — zacytowałem i obaj zanurzyliśmy się w gąszcz.
Panowała tam głęboka ciemność, a odgłosom wydawanym przez żaby, rzekę i liście towarzyszyły rozmaite szelesty, szurgoty i szmery — Zerwał się wiatr, więc osłoniłem latarnię dłonią, tęsknie wspominając wspaniały wynalazek kieszonkowej latarki. Dawała mocne światło, które można było skierować w dowolną stronę. Latarnię mogłem tylko unosić wyżej lub opuszczać niżej. Rzucała ciepły, drżący poblask, który niewiele oświetlał, sprawiał jedynie, że ciemność na zewnątrz kręgu światła wydawała się gęsta jak smoła.