— Księżniczko Ardżumand? — wolałem od czasu do czasu i: — Do nogi. kocie! — albo: — Juhu! — Po drodze rozrzucałem okruchy chleba, a czasami stawiałem spodek ze śmietanką przed jakimś obiecującym krzakiem i czekałem.
Nic. Żadnych świecących oczu. Żadnego miauknięcia. Noc była coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, jakby zanosiło się na deszcz.
— Widzisz ją gdzieś, Cyrylu? — zapytałem.
Mozolnie przedzieraliśmy się dalej. Po południu to miejsce wyglądało całkiem cywilizowanie, ale teraz wszędzie natrafiałem na kolczaste krzaki, splątane poszycie i groźnie sterczące gałęzie. Ani śladu kota.
Tam. Nad rzeką. Błysk bieli.
— Chodź, Cyrylu — szepnąłem i ruszyłem w stronę rzeki. Znowu to zobaczyłem, coś białego, nieruchomego wśród sitowia. Może kotka zasnęła.
— Księżniczko Ardżumand? — zapytałem i sięgnąłem w głąb trzcin, żeby ją złapać. — Tutaj jesteś, ty niedobre stworzenie.
Biały przedmiot nagle uniósł długą, wygiętą szyję.
— Kwa-ak! — fuknął i załopotał potężnymi białymi skrzydłami. Z pluskiem upuściłem spodek.
— To łabędź — powiedziałem niepotrzebnie. Łabędź. Jeden ze starożytnych cudów Tamizy, spokojnie pływający przy brzegach, ptak o śnieżnych piórach i długiej, pełnej wdzięku szyi. — Zawsze chciałem takiego zobaczyć — wyznałem, odwracając się do Cyryla.
Cyryl zniknął.
— Kwaa-ak! — powtórzył łabędź i rozłożył skrzydła na imponującą szerokość, widocznie zirytowany, że go obudziłem.
— Przepraszam — powiedziałem, wycofując się. — Wziąłem cię za kota.
— Sss! — zasyczał łabędź i ostro natarł na mnie.
W żadnym z poematów „Do łabędzia” nie wspominano, że łabędzie syczą. Albo że nie znoszą, żeby mylić je z kotami. Albo że gryzą. Wreszcie zdołałem uciec, chociaż musiałem przedzierać się przez jakieś kolczaste zarośla, wdrapać się na drzewo i kopać łabędzia w dziób, dopóki nie poczłapał z powrotem nad rzekę, mamrocząc pogróżki i przekleństwa.
Odczekałem piętnaście minut na wypadek, gdyby tylko udawał po czym zlazłem na ziemię i zbadałem swoje rany. Większość znajdowała się z tyłu, gdzie nie mogłem ich zobaczyć. Wykręciłem głowę wypatrując krwi, i zobaczyłem Cyryla, który wyszedł zza drzewa z zawstydzoną miną.
— Druzgocąca klęska — oznajmiłem. — Całkiem jak Persowie. Harris też miał kłopoty z łabędziami. W „Trzech panach w łódce”. — Pożałowałem, że zawczasu nie nauczyłem się na pamięć tego rozdziału. — Próbowały wyciągnąć z łodzi jego i Montmorency’ego.
Podniosłem latarnię, która, o dziwo, nie przewróciła się przy upadku.
— Gdyby król Harold miał po swojej stronie łabędzie, Anglia wciąż należałaby do Sasów.
Znowu ruszyliśmy przed siebie, trzymając się z dala od rzeki i uważając na błyski bieli.
Ukochany Polly Vaughn w starym poemacie zabił ją, ponieważ przez pomyłkę wziął ją za łabędzia. Nosiła biały fartuszek, a on myślał, że to łabędź, i zastrzelił ją z łuku. Doskonale go rozumiałem. W przyszłości ja także najpierw będę strzelał, a potem zadawał pytania.
Noc była coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, a krzaki coraz bardziej kolczaste. Żadnych białych błysków, żadnych świecących oczu, żadnych odgłosów. Kiedy upuściłem resztkę chleba i zawołałem: — Do nogi, kocie! — mój głos zadźwięczał echem w głuchej czarnej pustce.
Musiałem pogodzić się z faktem, że kot dawno odszedł, by w puszczy zginąć z głodu albo zamordowany przez rozwścieczonego łabędzia, albo żeby zmienić bieg historii, kiedy córka faraona znajdzie go w sitowiu. Cyryl i ja już go więcej nie zobaczymy.
Jakby na potwierdzenie tych prognoz latarnia zaczęła kopcić.
— To nie ma sensu, Cyrylu — stwierdziłem. — Księżniczka odeszła. Wracajmy do obozu.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Rozglądałem się tylko za kotem i nie zwracałem uwagi na kierunek marszu, a wszystkie krzaki wyglądają podobnie.
Opuściłem latarnię nad ziemię i zacząłem szukać okruchów chleba, które rozrzucałem po drodze. Potem przypomniałem sobie Jasia i Małgosię, następną parę, która źle skończyła.
— Pokaż mi drogę, Cyrylu — poprosiłem z nadzieją, a on rozejrzał się czujnie i usiadł.
Oczywiście należało wracać wzdłuż rzeki, ale tam czyhały łabędzie a wilki na pewno nie zjadły wszystkich okruchów chleba. Wybrałem najbardziej prawdopodobny kierunek.
Pół godziny później zaczął siąpić deszcz i ziemia, zasłana liśćmi, zrobiła się mokra i śliska. Wlekliśmy się niczym Sasi, którzy maszerują od jedenastu dni. I wkrótce stracą Anglię.
Straciłem kotkę. Zmarnowałem cenny czas, nie wiedząc, że ją mam, a potem pozwoliłem jej uciec. Wypłynąłem na rzekę z nieznajomym, przeze mnie Terence’a ominęło potencjalnie ważne spotkanie i…
Coś mi przyszło do głowy. Wypłynąłem z Terence’em i zjawiliśmy się akurat we właściwej chwili, żeby uratować profesora Peddicka z topieli. Czy doszłoby do tego, gdyby Terence spotkał Maud, czy też wcale nie miał jej spotkać, tylko znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby uratować swojego tutora? Albo może profesor Peddick miał utonąć i powinienem dopisać tę akcję ratunkową do listy moich wykroczeń?
Lecz jeśli nawet popełniłem wykroczenie, nie dręczyły mnie przesadne wyrzuty sumienia. Cieszyłem się, że profesor nie utonął, chociaż znacznie skomplikował mi życie, i zaczynałem rozumieć, dlaczego Verity uratowała kota.
Kota, który błąkał się gdzieś w deszczu. Podobnie jak Cyryl i ja. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, natomiast miałem pewność, że nigdy przedtem nie widziałem takiego rzędu drzew ani takich splątanych zarośli. Zatrzymałem się i ruszyłem z powrotem po własnych śladach.
I zobaczyłem łódź. I polanę. I moje posłanie.
Cyryl dostrzegł je pierwszy i rzucił się pędem w tamtą stronę, po czyni zatrzymał się jak wryty. Przestraszyłem się, że łabędź zajął nasze obozowisko.
Nie zajął. Na środku posłania, zwinięta w kłębek, smacznie spała księżniczka Ardżumand.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W tych małych szarych komórkach mózgu leży rozwiązanie każdej tajemnicy
Moja pierwsza noc w epoce wiktoriańskiej wyglądała trochę inaczej, niż to sobie wyobrażała pielęgniarka w infirmerii. Niezbyt odpowiadała również moim wyobrażeniom, Okazała się znacznie mniej wygodna i znacznie bardziej zatłoczona, niż się spodziewałem.
Zamierzałem włożyć Księżniczkę Ardżumand z powrotem do kosza, zamknąć go porządnie i przycisnąć pokrywę kamieniami dla większej pewności. Lecz kiedy ostrożnie podniosłem kotkę, uważając na pazury i gwałtowne ruchy, umościła się wygodnie w moich ramionach. Zaniosłem ją do kosza i ukląkłem, żeby ją tam włożyć. Spojrzała na mnie prosząco i zaczęła mruczeć.
Czytałem o kocim mruczeniu, ale zawsze wyobrażałem sobie cos rodzaju cichego warczenia czy też elektrycznych trzasków. To, co słyszałem, wcale nie brzmiało groźnie ani elektrycznie. Mimo woli zacząłem się usprawiedliwiać.
— Muszę cię wsadzić do kosza — powiedziałem, niezręcznie głaszcząc kotkę. — Nie mogę ryzykować, że znowu uciekniesz. Chodzi o cały wszechświat.