Somerville był otwarty, ale wędrówka trwała znacznie dłużej, niż się spodziewałem, a kiedy dotarłem do bramy, coś się z nią stało. Skręciła się do wewnątrz, a woluty z kutego żelaza powyginały się, tworząc kolce, haki i zadziory, które zaczepiały o mój kombinezon.
Najpierw pomyślałem, że w bramę trafiła bomba, ale to było niemożliwe. Luftwaffe miała zbombardować Londyn dopiero dziś wieczorem. Brama, włącznie z kolcami i zadziorami, była pomalowana na jasnozielono.
Próbowałem przecisnąć się bokiem, lecz epolet na moim niepeespowskim mundurze zaczepił o hak, a kiedy próbowałem się wycofać, jeszcze bardziej się zaplątałem. Miotałem się gorączkowo, ale nie mogłem się uwolnić.
— Pozwoli pan, że mu pomogę — odezwał się uprzejmy głos. Odwróciłem się, na ile mogłem, i zobaczyłem sekretarza pana Dunworthy’ego.
— Finch — zawołałem. — Dzięki Bogu, że to pan. Właśnie szedłem do pana Dunworthy’ego.
Finch odczepił epolet i wziął mnie za rękaw.
— Tędy, sir — powiedział — nie, nie tędy, tamtędy, o tak. Nie, nie, tędy — i wreszcie wyprowadził mnie na wolność.
Ale po tej samej stronie, gdzie byłem na początku.
— Nic z tego, Finch — powiedziałem. — Ciągle musimy przejść przez tę bramę do Balliol.
— To jest Merton, sir — odparł Finch. — Pan wszedł na ich tereny sportowe.
Odwróciłem się i spojrzałem tam, gdzie pokazywał. Miał rację. Zobaczyłem boisko do piłki nożnej, a dalej plac do krykieta, a jeszcze dalej, na Błoniach Christ Church, otoczoną rusztowaniem i okrytą niebieskim plastikiem wieżę katedry Coventry.
— Skąd się tu wzięła brama Balliol? — zapytałem.
— To jest furtka dla pieszych w Merton.
Zerknąłem na bramę. Znowu racja. To był turnikiet zaprojektowany tak, żeby nie przepuszczać rowerów.
— Pielęgniarka mówiła, że pan ma dyschronię, ale nie przypuszczałem… Nie, tędy. — Wziął mnie za ramię i pociągnął po ścieżce.
— Pielęgniarka? — powtórzyłem.
— Pan Dunworthy wysłał mnie po pana do infirmerii, ale pan już wyszedł — wyjaśnił Finch, wyprowadzając mnie spomiędzy budynków na High Street. — Chciał się z panem spotkać, chociaż nie rozumiem, do czego pan mu się przyda w tym stanie.
— On chciał się ze mną spotkać? — zdziwiłem się. Myślałem, że to ja chciałem się z nim spotkać. Coś jeszcze przyszło mi do głowy. — Skąd wiedział, że jestem w infirmerii?
— Lady Schrapnell do niego zadzwoniła — powiedział Finch, a ja rzuciłem się do ucieczki.
— Już w porządku — zapewnił, wchodząc za mną do wnęki przed drzwiami sklepu, gdzie znalazłem schronienie. — Pan Dunworthy powiedział jej, że zabrano pana do Królewskiego Szpitala Miejskiego w Londynie. Jazda zabierze jej co najmniej pół godziny. — Przemocą wyciągnął mnie z wnęki i przeprowadził na drugą stronę High. — Osobiście uważam, iż powinien był jej powiedzieć, że zabrali pana do kliniki na Manhattanie. Jak pan może z nią wytrzymać?
Trzeba mieć oczy otwarte, pomyślałem, wchodząc za Finchem do pasażu obok St. Mary the Virgin’s i trzymając się jak najbliżej ściany.
— Ona niczego nie robi jak należy — ciągnął. — Nie korzysta z drogi urzędowej, nie wypełnia formularzy zapotrzebowania. Po prostu nas rabuje… zabiera spinacze, długopisy, komunikatory.
I historyków, pomyślałem.
— Nigdy nie wiem, jakie materiały mam zamówić, jeśli w ogóle zdążę cokolwiek zamówić. Przez cały czas próbuję jej nie dopuścić do gabinetu pana Dunworthy’ego. Ciągle tam siedzi i wierci mu dziurę w brzuchu. Klamki, świeczniki i lekcjonarze. W zeszłym tygodniu chodziło o wyszczerbiony narożnik grobowca Wade’a. Jak się wyszczerbił i kiedy się wyszczerbił, przed nalotem czy podczas nalotu, i jakie ma kanty, proste czy zaokrąglone? Musi być całkowicie autentyczny, powiedziała. „Bóg jest…”
— „…w szczegółach” — dokończyłem.
— Nawet próbowała mnie zwerbować — narzekał Finch. — Chciała, żebym przeskoczył do wojny i szukał kusej nogi biskupa.
— Strusiej nogi — poprawiłem.
— Właśnie tak powiedziałem. — Zmierzył mnie twardym wzrokiem. — Ma pan trudności z rozróżnianiem dźwięków, prawda? Pielęgniarka mi powiedziała. I wyraźnie traci pan orientację. — Potrząsnął głową. — Do niczego pan się nie przyda.
— Dlaczego pan Dunworthy chce mnie widzieć?
— Mieliśmy wypadek.
„Wypadek”, eufemizm używany w PSP, oznaczał bombę burzącą, domy obrócone w ruinę, spalone ciała, liczne pożary. Ale Finchowi z pewnością nie chodziło o taki wypadek. A może ciągle miałem „trudności z rozróżnianiem dźwięków”.
— Wypadek? — powtórzyłem.
— Prawdziwa klęska. Jedna z historyczek. Dziewiętnasty wiek. Naniosła błota.
Tak, rzeczywiście miałem „trudności”, chociaż w epoce wiktoriańskiej z pewnością było mnóstwo błota. Widocznie rzeczona historyczka nie wytarła porządnie butów. Ale to chyba jeszcze nie klęska?
— Co pan powiedział? — zapytałem ostrożnie.
— Powiedziałem: jesteśmy na miejscu — odparł Finch i miał rację. Widziałem bramę Balliol, chociaż nie boczną, tylko główną bramę, budkę portiera i frontowy dziedziniec.
Przeciąłem dziedziniec i ruszyłem po schodach do gabinetu pana Dunworthy’ego, widocznie jednak wciąż byłem zdezorientowany, ponieważ Finch znowu wziął mnie za ramię i poprowadził przez ogrodowy dziedziniec do Beard.
— Pan Dunworthy musiał przerobić świetlicę seniorów na gabinet. Ona nie szanuje uczciwego dębu i nie ma zwyczaju pukania do drzwi, więc pan Dunworthy musiał urządzić sekretariat, chociaż osobiście uważam, że lepsza byłaby fosa.
Otworzył drzwi dawnej spiżarni. Teraz pomieszczenie wyglądało jak poczekalnia u dentysty, z rzędem wyściełanych krzeseł pod ścianą i stosem skopiowanych magazynów na podręcznym stoliku. Biurko Fincha stało obok drzwi do gabinetu i praktycznie je zasłaniało, niewątpliwie dlatego, żeby Finch mógł bronić wejścia przed lady Schrapnell.
— Zobaczę, czy go zastaliśmy — powiedział Finch i obszedł biurko.
— Absolutnie wykluczone! — zagrzmiał z gabinetu głos pana Dunworthy’ego. — W żadnym wypadku!
O Boże, ona tam była. Przywarłem do ściany i rozpaczliwie rozejrzałem się za jakąś kryjówką. Finch chwycił mnie za rękaw i syknął: — To nie ona — ale sam już się domyśliłem.
— Nie rozumiem, dlaczego — odpowiedział kobiecy głos, nie należący do lady Schrapnell, ponieważ brzmiał raczej słodko niż stentorowo i po słowie „dlaczego” nie usłyszałem dalszego ciągu.
— Kto tam jest? — szepnąłem, odprężając się w uchwycie Fincha.
— Klęska — odszepnął.
— Skąd pani przyszło do głowy, żeby przenieść coś takiego przez sieć? — ryczał pan Dunworthy. — Przecież pani studiowała temporalną teorię!
Finch zamrugał.
— Mam powiedzieć panu Dunworthy’emu, że pan przyszedł? — zapytał z wahaniem.
— Nie, nie trzeba — zapewniłem i opadłem na jedno z obitych perkalem krzeseł. — Zaczekam.
— Skąd pani w ogóle przyszło do głowy, żeby go zabrać ze sobą? — domagał się odpowiedzi pan Dunworthy.
Finch sięgnął pojedna z kopii starożytnego czasopisma i podał mi.
— Nie potrzebuję niczego do czytania — oświadczyłem. — Posiedzę tutaj i będę podsłuchiwał razem z panem.
— Chciałem, żeby pan usiadł na tym magazynie — wyjaśnił. — Strasznie trudno jest usunąć sadzę z perkalu.