— Jak wasze nazwisko? — wysapałem, zwiększając tempo biegu. Cokolwiek odpowiedział, gwizd lokomotywy całkiem go zagłuszył. Pociąg stopniowo nabierał szybkości.
— Co? — krzyknąłem. Lokomotywa znowu zagwizdała.
— Co? — krzyknął.
— Wasze nazwisko! — wrzasnąłem.
— Ned — zawołał Terence z wagonu pierwszej klasy. — Wskakuj!
— Już idę. Wasze nazwisko? — krzyknąłem do konduktora i skoczyłem.
Chybiłem. Moja prawa ręka złapała mosiężną poręcz i zawisłem na chwilę. Terence chwycił mnie za lewą rękę i wciągnął na stopień. Chwyciłem poręcz i obejrzałem się. Konduktor oddalał się truchtem w stronę budynku stacji, chowając głowę za podniesionym kołnierzem.
— Wasze nazwisko! — ryknąłem w deszcz, ale on już znikł za drzwiami.
— O co ci chodziło? — zapytał Terence. — Mało nie skończyłeś jak Anna Karenina.
— O nic — odparłem. — Gdzie jest nasz przedział?
— Trzeci od tyłu — odpowiedział i ruszył korytarzem w stronę Verity, która wyglądała przez okno na pusty peron sieczony deszczem, szybko uciekający do tyłu.
— „Los nie oszczędza innych też — zacytował Terence. — Na każde życie pada deszcz. Są dni mroczne i ponure” — i otworzył drzwi przedziału. Pani Mering spoczywała bezwładnie na poduszkach w półleżącej pozycji, zakrywając nos koronkową chusteczką.
— Czy jesteś pewna, że to nie matka Tossie przeżyła doświadczenie, które odmieniło jej życie? — szepnąłem do Verity.
— Panie Henry, Verity, wchodźcie i siadajcie — przynagliła nas pani Mering, powiewając chusteczką. Doleciała mnie woń fiołków parmeńskich. — I zamknijcie drzwi. Robicie przeciąg.
Weszliśmy. Zamknąłem drzwi. Usiedliśmy.
— „I do domu radosnym podążamy krokiem” — zacytował Terence, uśmiechając się do wszystkich.
Nikt nie odpowiedział mu uśmiechem. Pani Mering wsadziła nos w chusteczkę, Verity miała zmartwioną minę, a Tossie, wtulona w kąt, spiorunowała wzrokiem narzeczonego.
Jeśli doświadczyła czegoś, co odmieniło jej życie, wcale tak nie wyglądała. Wyglądała na zmęczoną, zmokniętą i nadąsaną. Wilgotne organdynowe falbanki smętnie oklapły zamiast trzepotać, a złote loki zaczęły się rozkręcać.
— Mogliśmy przynajmniej zostać na herbacie, mamo — rzuciła z irytacją. — Wikary chciał nas zaprosić, na pewno. To wcale nie był jedyny pociąg. Gdybyśmy pojechali tym o piątej trzydzieści sześć, zostałoby mnóstwo czasu na herbatę.
— Kiedy ktoś doznaje straszliwego przeczucia — odparła pani Mering — nie zostaje na herbatę. — Machnęła chusteczką i znowu poczułem oszałamiający zapach fiołków. — Próbowałam wytłumaczyć Mesielowi, że powinien pojechać z nami.
— Czy przeczucie powiedziało ci, że pułkownikowi Meringowi grozi niebezpieczeństwo? — zapytała Verity.
— Nie — przyznała pani Mering znowu z tym dziwnym wyrazem twarzy, jakby sondowała bolący ząb. — To… tam była… woda… — krzyknęła cicho. — A jeśli on wpadł do sadzawki i utonął? Dzisiaj mieli mu dostarczyć nową złotą rybkę. — Opadła na poduszki, wachlując się chusteczką.
— Papa umie pływać — zauważyła Tossie.
— Mógł uderzyć głową o kamienne obmurowanie — upierała się pani Mering. — Coś strasznego się stało. Czuję to!
Nie ona jedna to czuła. Zerknąłem ukradkiem na Verity. Cała jej postawa wyrażała spokojną rozpacz. Koniecznie musieliśmy porozmawiać.
— Czy coś pani przynieść, pani Mering? — zapytałem. Nie bardzo wiedziałem, jak wyciągnąć Verity z przedziału. Może poproszę konduktora, żeby przekazał jej wiadomość. No nic, nie będę się martwił na zapas. — Tutaj jest dość chłodno. Czy mam przynieść podróżny dywanik?
— Rzeczywiście jest zimno — przyznała pani Mering. — Verity, idź i powiedz Jane, że potrzebuję mojego szkockiego szala. Tossie, czy chcesz swój?
— Co? — rzuciła Tossie bez zainteresowania, wyglądając przez okno.
— Twój szal — powtórzyła pani Mering. — Czy go potrzebujesz?
— Nie! — zaprzeczyła gwałtownie Tossie.
— Nonsens — stwierdziła pani Mering. — Tutaj jest zimno — i do Verity: — Przynieś szal Tossie.
— Tak, ciociu Malwinio — powiedziała Verity i wyszła.
— Rzeczywiście jest zimno — zauważyłem. — Czy mam poprosić konduktora, żeby przyniósł piecyk? Albo gorącą cegłę pod stopy?
— Nie. Tossie, dlaczego nie chcesz szala, na miłość boską?
— Chcę herbaty — oznajmiła Tossie w stronę okna. — Myślisz, że jestem niedokształcona estetycznie?
— Ależ skąd — odparła pani Mering. — Mówisz po francusku. Dokąd pan idzie, panie Henry?
Zdjąłem rękę z drzwi przedziału.
— Pomyślałem tylko, że wyjdę na chwilę na platformę — powiedziałem, na dowód wyjmując fajkę.
— Nonsens. Pada deszcz.
Usiadłem pokonany. Verity za chwilę wróci i stracimy okazję. Tak samo, jak straciliśmy okazję w Coventry.
— Panie St. Trewes — powiedziała pani Mering — niech pan pójdzie i powie Baine’owi, żeby przyniósł nam herbaty.
— Ja to zrobię — zaproponowałem i wybiegłem z przedziału, zanim zdążyła mnie zatrzymać. Verity powinna już wracać z szalem. Jeśli ją zatrzymam, zanim dojdzie do końca wagonu drugiej klasy, zdążymy…
Ręka wysunęła się z przedziału drugiej klasy, chwyciła mnie za rękaw i wciągnęła do środka.
— Gdzieś ty był? — syknęła Verity.
— Niełatwo wyrwać się pani Mering — wyjaśniłem i rozejrzałem się po korytarzu, żeby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, zanim zamknąłem drzwi.
Verity zaciągnęła rolety.
— Najważniejsze pytanie: co teraz zrobimy? — Usiadła. — Byłam pewna, że wystarczy ją zabrać do Coventry i sprawa załatwiona. Zobaczy strusią nogę biskupa, spotka pana Jak-mu-tam na C, jej życie się odmieni i niekongruencja się naprawi.
— Nie wiemy, czy się nie naprawiła. Może jej życie się odmieniło, tylko jeszcze o tym nie wiemy. Przecież spotkała tych ludzi na peronie w Reading, i konduktora, i wikarego. I tego, który wyglądał jak Crippen. I Cyryla. Nie zapominajmy, że jego imię zaczyna się na C.
Verity nawet się nie uśmiechnęła.
— Tossie nie pozwoliła go zabrać do Coventry, pamiętasz? Usiadłem naprzeciwko niej.
— Osobiście stawiam na wikarego — powiedziałem. — Trochę za bardzo nadęty i wytrzeszczony jak na mój gust, ale Tossie ma całkiem spaczony gust, co już udowodniła, i sama widziałaś, jak pożerał ją wzrokiem. Założę się, że jutro przyjedzie do Muchings End pod jakimś pretekstem… że postanowił zostać spirytystą albo potrzebuje rady w sprawie kokosowych rzutków… zakochają się w sobie, ona rzuci Terence’a i zanim się obejrzysz, ogłoszą zapowiedzi dla panny Tossie Mering i wielebnego pana…
— Bałwan — mruknęła Verity.
— To całkiem prawdopodobna teoria — broniłem się. — Słyszałaś, jak tych dwoje szczebiocze o Albert Mem…
— Bauwan. B-a-u-w-a-n — przeliterowała Verity. — On tak się nazywa. Wielebny pan Bauwan.
— Na pewno? Przytaknęła z ponurą miną.
— Pani Mering wymieniła jego nazwisko, kiedy wsiadałyśmy do powozu. „Ten wielebny Bauwan ma dobre chęci — powiedziała — ale brakuje mu inteligencji. Nie rozumie logiki życia pozagrobowego”.
— Na pewno nazywa się Bauwan, a nie…
— Cymbau? Na pewno. — Pokręciła głową. — Wikary nie jest panem C.
— No, więc to musi być jeden z mężczyzn na peronie w Reading. Albo wikary z Muchings End.