– Tak.
– No, to wiesz.
Wiedziałem.
Przyniósł mi drinka. Wziąłem go odrobinę zbyt pospiesznie i upiłem łyk. Hoyt patrzył na mnie przez chwilę, a potem podniósł szklaneczkę do ust.
– Nigdy nie pytałem cię o szczegóły – zacząłem. Nawet więcej… wręcz celowo unikałem rozmowy na ten temat. Inne „rodziny ofiar”, jak nazywała je telewizja, pławiły się w tym. Codziennie przychodziły na proces KillRoya, słuchały i płakały. Ja nie. Nie sądziłem, żeby to ulżyło im w cierpieniu. Moje cierpienie zamknąłem w sobie.
– Nie chcesz znać szczegółów, Beck.
– Była bita?
Hoyt wpatrywał się w głąb szklanki.
– Dlaczego to robisz?
– Muszę wiedzieć.
Zerknął na mnie znad szkła. Przesunął spojrzeniem po mojej twarzy. Czułem się tak, jakby wnikało mi pod skórę. Nie spuszczałem oczu.
– Miała sińce, tak.
– Gdzie?
– David…
– Na twarzy?
Zmrużył oczy, jakby zauważył coś nieoczekiwanego.
– Tak.
– Na ciele też?
– Nie patrzyłem na jej ciało – odparł. – Wiesz jednak, że odpowiedź brzmi tak.
– Dlaczego nie obejrzałeś jej ciała?
– Byłem tam jako jej ojciec, nie detektyw, i tylko po to, żeby zidentyfikować ciało.
– Czy to było łatwe?
– Co takiego?
– Identyfikacja. Chodzi mi o to, że powiedziałeś, że miała posiniaczoną twarz.
Zdrętwiał. Opróżnił szklankę. Z rosnącym przestrachem uświadomiłem sobie, że posunąłem się za daleko. Powinienem postępować zgodnie z planem. Miałem trzymać język za zębami.
– Naprawdę chcesz to wiedzieć?
Nie, pomyślałem. Mimo to skinąłem głową. Hoyt Parker odstawił szklaneczkę, złożył ręce na piersi i zakołysał się na piętach.
– Lewe oko Elizabeth znikło pod opuchlizną. Nos miała złamany i spłaszczony jak grudka gliny. Na czole ranę ciętą, prawdopodobnie zadaną otwieraczem do konserw. Szczękę wyrwano z zawiasów, rozrywając ścięgna – recytował monotonnym głosem. – Na prawym policzku wypalono literę „K”… można było jeszcze wyczuć zapach zwęglonej skóry.
Żołądek podszedł mi do gardła. Hoyt twardo spojrzał mi w oczy.
– I chcesz wiedzieć, co było w tym najgorsze, Beck? – Patrzyłem na niego i czekałem. – Mimo wszystko nie zajęło mi to wiele czasu – rzekł. – Natychmiast poznałem, że to Elizabeth.
7
Brzęk kieliszków z szampanem harmonizował z sonatą Mozarta. Harfa tworzyła melodyjny podkład cichych rozmów. Griffin Scope lawirował między czarnymi smokingami i błyszczącymi sukniami. Ludzie zawsze opisywali Griffina Scope’a tym samym słowem: multimilioner. Oprócz tego nazywali go biznesmenem lub wpływowym człowiekiem, wspominali o jego wysokim wzroście i o tym, że jest mężem, dziadkiem i ma siedemdziesiąt lat. Mogli wygłaszać różne komentarze na temat jego charakteru, rodziny czy etyki zawodowej, zawsze jednak – czy to w gazetach, czy w telewizji – powtarzało się jedno słowo. Multimilioner. Multimilioner Griffin Scope.
Griffin urodził się bogaty. Jego dziadek był jednym z pierwszych wielkich przemysłowców, ojciec powiększył tę fortunę, a Griffin pomnożył ją wielokrotnie. Większość rodzinnych imperiów rozpada się do trzeciego pokolenia. Lecz nie w wypadku Scope’ów. Wpłynęło na to głównie ich wychowanie. Na przykład Griffin, w przeciwieństwie do wielu równych mu pozycją młodzieńców, nie uczęszczał do prestiżowej prywatnej szkoły, takiej jak Exeter czy Lawrenceville. Jego ojciec postanowił nie tylko posłać go do zwykłej szkoły publicznej, ale również zlokalizowanej w najbliższym dużym mieście – w Newark. Mieściły się tam jego biura, więc nie miał żadnego problemu z ominięciem przepisów o rejonizacji.
W tamtych czasach wschodnie dzielnice Newark nie były jeszcze tak niebezpieczne jak dziś, kiedy nikt zdrowy na umyśle nie spróbuje przejechać przez nie samochodem. Mieszkała tam klasa robotnicza i urzędnicy, twardziele, ale nie kryminaliści.
Griffinowi bardzo się tam spodobało.
Nawiązane w szkole średniej przyjaźnie przetrwały do dziś… przez pięćdziesiąt lat. Lojalność to rzadka zaleta i kiedy Griffin dostrzegał ją u kogoś, pamiętał o tym, by za nią należycie wynagrodzić. Wielu gości obecnych tutaj tego wieczoru znał jeszcze z czasów Newark. Niektórzy nawet pracowali dla niego, ale nie był ich bezpośrednim szefem.
Przyjęcie zostało zorganizowane z powodu szczególnie miłego sercu Griffina Scope’a: zebrania funduszy na rzecz fundacji charytatywnej Brandona Scope’a, nazwanej tak dla uczczenia pamięci jego zamordowanego syna Brandona. Griffin założył tę fundację, składając na jej rzecz dotację w wysokości stu milionów dolarów. Przyjaciele szybko dołożyli drugie tyle. Griffin nie był głupi. Wiedział, że wielu zrobiło to tylko po to, żeby mu się przypodobać. Podczas swego zbyt krótkiego życia Brandon Scope zjednał sobie wielu ludzi. Obdarzony przez los szczęściem i zdolnościami, Brandon miał niemal nadludzką charyzmę. To przyciągało do niego ludzi.
Jego drugi syn, Randall, był dobrym chłopcem, który wyrośnie na porządnego człowieka. Lecz Brandon… Brandon był prawdziwym czarodziejem.
Znów poczuł ból. Ten oczywiście nigdy go nie opuszczał. Podczas ściskania dłoni i poklepywania po plecach żal pozostawał u jego boku, zaglądając mu przez ramię, szepcząc do ucha, przypominając, że będą partnerami do końca życia.
– Cudowne przyjęcie, Griff.
Griffin podziękował i poszedł dalej. Kobiety miały wspaniałe fryzury i suknie cudownie odsłaniające ramiona. Doskonale komponowały się z licznymi lodowymi rzeźbami – tak lubianymi przez jego żonę Allison – które powoli topiły się na importowanych lnianych obrusach. Po sonacie Mozarta zabrzmiała sonata Chopina. Kelnerzy w białych rękawiczkach krążyli po sali z tacami malajskich krewetek, plastrów polędwicy z Omaha oraz rozmaitych przedziwnych zakąsek, które zawsze wydawały się zawierać suszone na słońcu pomidory.
Dotarł do Lindy Beck, młodej damy, która zarządzała fundacją charytatywną Brandona. Ojciec Lindy również był jego starym szkolnym kolegą z Newark, a ona, jak wiele innych osób, znalazła swoje miejsce w rozległym imperium finansowym Scope’a. Jeszcze jako studentka zaczęła pracować dla różnych przedsiębiorstw tej rodziny. Zarówno ona, jak i jej brat ukończyli studia dzięki ufundowanym przez niego stypendiom.
– Wyglądasz olśniewająco – powiedział, chociaż pomyślał, że wygląda na zmęczoną.
Linda Beck uśmiechnęła się do niego.
– Dziękuję, panie Scope.
– Ile razy cię prosiłem, żebyś mówiła mi Griff?
– Kilkaset – odparła.
– Co u Shauny?
– Obawiam się, że jest w lekkim dołku.
– Pozdrów ją ode mnie.
– Zrobię to, dziękuję.
– Zapewne powinniśmy się spotkać w przyszłym tygodniu.
– Zadzwonię do pańskiej sekretarki.
– Świetnie.
Griffin cmoknął ją w policzek i w tym momencie dostrzegł w foyer Larry’ego Gandle’a. Larry wyglądał na wykończonego i zaniedbanego, ale on zawsze sprawiał takie wrażenie. Można by go wbić w skrojony na miarę garnitur od Josepha Abbouda, a po godzinie wyglądałby na nim jak coś wyszperanego w szmateksie.
Larry Gandle nie powinien tu przebywać.
Ich spojrzenia spotkały się. Larry kiwnął głową i odwrócił się. Griffin odczekał jeszcze chwilkę lub dwie, a potem poszedł korytarzem w ślad za swoim młodym przyjacielem.
Ojciec Larry’ego, Edward, był również szkolnym kolegą Griffina z czasów Newark. Edward Gandle umarł na atak serca dwanaście lat temu. Piekielna strata. Był porządnym człowiekiem. Od tej pory jego syn stał się prawą ręką i powiernikiem Scope’a.
Razem weszli do biblioteki Griffina. Kiedyś był to cudowny pokój, wyłożony dębem i mahoniem, z sięgającymi od podłogi po sufit półkami i antycznymi globusami. Dwa lata temu Allison, wpadłszy w postmodernistyczny szał, zdecydowała, że wystrój pomieszczenia wymaga gruntownej zmiany. Stare boazerie usunięto i teraz pokój był biały, przestronny, funkcjonalny i równie przytulny jak myjnia samochodowa. Allison była tak dumna ze swego pomysłu, że Griffin nie miał serca powiedzieć jej, jak bardzo mu się to nie podoba.