– Ani czy ta godzina już minęła, czy nie?
– Minęła – orzekł Wu.
– Skąd wiesz?
– Jego przeglądarka sieciowa jest ustawiona na zachowanie ostatnich dwudziestu odwiedzanych miejsc. Kliknął to hiperłącze. Nawet kilkakrotnie.
– Nie możesz jednak… hm… podążyć tam za nim?
– Nie. To łącze jest już bezużyteczne.
– A co z drugą wiadomością?
Wu znów postukał w klawisze. Na ekranie pojawiła się druga wiadomość.
– Ta jest łatwiejsza do zrozumienia. Prawdę mówiąc, nawet całkiem prosta.
– Dobrze. Słucham.
– Anonimowy nadawca założył doktorowi Beckowi konto pocztowe – wyjaśnił Wu. – Podał mu nazwę użytkownika, hasło i znów wspomniał o czasie pocałunku.
– Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem – rzekł Gandle. – Beck łączy się z jakimś węzłem sieci. Wprowadza nazwę użytkownika oraz hasło, a tam czeka na niego wiadomość?
– Teoretycznie tak.
– A my możemy to zrobić?
– Połączyć się, wykorzystując nazwę i hasło?
– Tak. I przeczytać wiadomość.
– Próbowałem. To konto jeszcze nie istnieje.
– Dlaczego?
Wu wzruszył ramionami.
– Ten anonimowy nadawca może założyć je później. Tuż przed „czasem całusa”.
– Co z tego wynika?
– Krótko mówiąc… – W pustych oczach Wu odbijał się blask monitora. – Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby pozostać anonimowym.
– Jak więc dowiedzieć się, kto to taki?
Wu pokazał mu niewielkie urządzenie, które wyglądało jak coś, co można znaleźć w odbiorniku tranzystorowym.
– Zainstalowaliśmy takie w jego komputerach… w domu i w gabinecie.
– Co to takiego?
– Cyfrowy przekaźnik sygnału. Przesyła strumień informacji z jego komputerów do mojego. Jeśli doktor Beck otrzyma jakąś pocztę elektroniczną, odwiedzi jakąś witrynę w Internecie czy choćby stuknie w klawisz, będziemy monitorowali to w czasie rzeczywistym.
– A więc czekamy i obserwujemy – stwierdził Gandle.
– Tak.
Gandle pomyślał o tym, co powiedział mu Wu: ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby pozostać anonimowym; w jego umyśle zaczęło kiełkować straszne podejrzenie, od którego aż zakłuło go w brzuchu.
9
Zaparkowałem dwie przecznice od przychodni. Jeszcze nigdy nie udało mi się zejść poniżej jednej przecznicy.
Szeryf Lowell wyrósł jak spod ziemi, wraz z dwoma ostrzyżonymi na jeża mężczyznami w szarych garniturach. Faceci w garniturach oparli się o wielkiego brązowego buicka. Tworzyli zabawną parę. Jeden był wysoki, chudy i biały, drugi niski, gruby i czarnoskóry. Razem wyglądali jak kula i ostatni kręgiel. Obaj uśmiechnęli się do mnie. Lowell nie.
– Doktor Beck? – powiedział chudy biały kręgiel. Był odstawiony jak na wesele: żel we włosach, chusteczka w butonierce, krawat zawiązany z nieludzką precyzją, okulary w szylkretowych oprawkach, z rodzaju takich, jakie nakładają aktorzy, kiedy chcą inteligentnie wyglądać.
Spojrzałem na Lowella. Nie odezwał się.
– Tak.
– Agent specjalny Nick Carlson z FBI – rozpoczął prezentację nienagannie ubrany. – A to agent specjalny Tom Stone.
Obaj mignęli odznakami. Stone, niższy i mniej zadbany, podciągnął spodnie i skinął mi głową. Potem otworzył tylne drzwi buicka.
– Zechce pan pojechać z nami?
– Za piętnaście minut mam pierwszego pacjenta.
– Już się tym zajęliśmy. – Carlson machnął długim ramieniem w kierunku samochodu, jakby pokazywał mi główną wygraną. – Proszę.
Usiadłem z tyłu. Carlson prowadził. Stone wcisnął się na przednie siedzenie obok niego. Lowell nie pojechał z nami. Nie opuściliśmy Manhattanu, ale podróż i tak zajęła nam czterdzieści pięć minut. Zakończyła się w pobliżu śródmieścia, na Broadwayu, niedaleko Duane Street. Carlson zatrzymał wóz przed biurowcem z tabliczką: 26 Federal Plaza.
Wewnątrz budynek też wyglądał jak zwyczajny biurowiec. Mężczyźni w garniturach, zaskakująco porządnych, kręcili się z kubkami parzonej własnoręcznie kawy. Były tu też kobiety, ale w zdecydowanej mniejszości. Weszliśmy do salki konferencyjnej. Poprosili mnie, żebym usiadł, co skwapliwie zrobiłem. Spróbowałem założyć nogę na nogę, lecz nie siedziało mi się wygodnie.
– Czy ktoś może wyjaśnić, o co chodzi? – zapytałem.
Biały Kręgiel Carlson objął prowadzenie.
– Możemy czymś pana poczęstować? – zapytał. – Mamy tu automat z najgorszą na świecie kawą, jeśli jest pan zainteresowany.
To wyjaśniało, dlaczego sami ją parzyli. Uśmiechnął się do mnie. Odpowiedziałem mu uśmiechem.
– Kuszące, ale nie, dziękuję.
– Może napój orzeźwiający? Mamy jakieś napoje, Tom?
– Jasne, Nick. Cola zwykła, dietetyczna, sprite, cokolwiek pan doktor sobie zażyczy.
Znowu się uśmiechnęli.
– Nie, dziękuję – powtórzyłem.
– Może krakersa? – spróbował Stone. Podciągnął spodnie. Miał wydatny brzuszek… trudno na nim znaleźć miejsce, z którego nie będzie się zsuwał pasek. – Dysponujemy najróżniejszymi rodzajami.
O mało nie poprosiłem o krakersy, żeby przerwać ten cyrk, w końcu jednak spokojnie odmówiłem. Blat stołu z jakiegoś sztucznego tworzywa był pusty – nie licząc leżącej na nim dużej brązowej koperty. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami, więc położyłem je na stole. Stone odszedł na bok i stanął pod ścianą. Carlson, wciąż nie oddając prowadzenia, usiadł w fotelu na skraju stołu, obrócił się i popatrzył na mnie.
– Co może nam pan powiedzieć o Sarah Goodhart? – zapytał.
Nie wiedziałem, jak zareagować. Usiłowałem znaleźć jakiś wykręt, ale żaden nie przychodził mi do głowy.
– Doktorze?
Popatrzyłem na niego.
– Dlaczego pan o to pyta?
Carlson i Stone spojrzeli po sobie.
– Nazwisko Sarah Goodhart pojawiło się w toku obecnie trwającego śledztwa – wyjaśnił Carlson.
– Jakiego śledztwa? – zapytałem.
– Tego nie możemy powiedzieć.
– Nie rozumiem. Co ja mam z tym wspólnego?
Carlson westchnął. Spojrzał na swojego pulchnego partnera i nagle przestali się uśmiechać.
– Czyżbym zadał zbyt skomplikowane pytanie, Tom?
– Nie, Nick. Nie sądzę.
– Ja też nie. – Carlson znów spojrzał na mnie. – A może nie podoba się panu sposób, w jaki sformułowałem to pytanie, doktorze? Mam rację?
– Tak zawsze mówią w serialu „The Practice”, Nick – zaszczebiotał Tom. – Nie podoba mi się sposób, w jaki zostało sformułowane to pytanie.
– Właśnie tak, Tom, właśnie tak. A potem mówią: „Zatem ujmę to inaczej”, prawda? Coś w tym stylu.
– Taak, coś w tym stylu.
Carlson spojrzał na mnie z góry.
– A więc ujmę to inaczej. Czy mówi panu coś nazwisko Sarah Goodhart?
Nie podobało mi się to. Nie podobało mi się ich nastawienie i fakt, że przejęli sprawę z rąk Lowella, ani to, że przesłuchiwali mnie w tej salce konferencyjnej. Musieli wiedzieć, co oznacza to nazwisko. To nie było takie trudne do rozszyfrowania. Wystarczyło sprawdzić, jak Elizabeth miała na drugie imię i jej wcześniejszy adres. Postanowiłem zachować ostrożność.
– Moja żona miała na drugie imię Sarah – odparłem.
– Moja żona ma na drugie Gertruda – rzekł Carlson.
– Chryste, Nick, to okropne!
– A jak ma twoja, Tom?
– McDowd. To rodzinna tradycja.
– Podoba mi się to. Podtrzymywanie tradycji. Szacunek dla przodków.
– Mnie też, Nick.
Znów popatrzyli na mnie.
– Jak ma pan na drugie imię, doktorze?
– Craig.
– Craig – powtórzył Carlson. – W porządku, więc gdybym zapytał pana o, na przykład… – teatralnie pomachał rękami – Craiga Pampersa, to zaćwierkałby pan radośnie: „Hej, mam na drugie Craig!” – dodał, przeszywając mnie wzrokiem.