– Pewnie nie – powiedziałem.
– Pewnie nie. No to spróbujmy jeszcze raz. Słyszał pan nazwisko Sarah Goodhart… tak czy nie?
– Kiedykolwiek?
– Jezu Chryste – mruknął Stone.
Carlson poczerwieniał.
– Zamierza pan bawić się z nami w słowne gierki, doktorze?
Miał rację. To było głupie. Błądziłem po omacku, a słowa: Nie mów nikomu wciąż migały mi w głowie, jak kolorowy neon. Nie miałem pojęcia, co robić. Na pewno wiedzieli o Sarah Goodhart. Chcieli tylko sprawdzić, czy będę chętny do współpracy, czy nie. To wszystko. Może. Współpracy w związku z czym?
– Moja żona wychowała się przy Goodhart Road – stwierdziłem. Obaj cofnęli się trochę, dając mi wolne pole, i założyli ręce na piersiach. Podprowadzili mnie do jeziora milczenia i pozwalali, żebym się w nie zanurzył. – To dlatego powiedziałem, że moja żona miała na drugie imię Sarah. Skojarzyło mi się z Goodhart.
– Ponieważ wychowała się przy Goodhart Road? – rzekł Carlson.
– Tak.
– Zatem słowo Goodhart było czymś w rodzaju katalizatora?
– Tak – powtórzyłem.
– Moim zdaniem to ma sens. – Carlson spojrzał na partnera. – Czy twoim zdaniem to ma sens, Tom?
– Jasne – przytaknął Stone, klepiąc się po brzuchu. – Wcale nie wykręcał się, nic takiego. Słowo Goodhart było katalizatorem.
– Racja. Przypomniało mu żonę.
Znów spojrzeli na mnie. Tym razem udało mi się nic nie powiedzieć.
– Czy pańska żona używała kiedykolwiek nazwiska Sarah Goodhart? – spytał Carlson.
– W jaki sposób?
– Czy powiedziała kiedyś „Cześć, jestem Sarah Goodhart”, albo miała prawo jazdy na to nazwisko lub meldowała się w jakimś hotelu…
– Nie.
– Jest pan pewien?
– Tak.
– Naprawdę?
– Tak.
– Nie potrzebuje pan następnego katalizatora?
Wyprostowałem się na fotelu i postanowiłem pokazać im trochę ikry.
– Nie podoba mi się pańskie nastawienie, agencie Carlson.
Na jego usta powrócił szeroki uśmiech z dentystycznego plakatu, lecz była to kiepska imitacja poprzedniego. Podniósł rękę.
– Proszę wybaczyć, tak, to rzeczywiście było nieuprzejme – powiedział. Rozejrzał się wokół, jakby zastanawiając się co dalej. Czekałem. – Czy bił pan swoją żonę, doktorze?
To pytanie było jak smagnięcie bata.
– Co?
– Rajcowało to pana? Bicie kobiety?
– Czy… pan zwariował?
– Jaką sumę odszkodowania otrzymał pan z polisy ubezpieczeniowej pańskiej żony?
Zamarłem. Spojrzałem na niego, a potem na Stone’a. Ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Nie wierzyłem własnym uszom.
– O co wam chodzi?
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Chyba że ma pan coś do ukrycia.
– To żadna tajemnica. Polisa opiewała na dwieście tysięcy dolarów.
Stone gwizdnął.
– Dwieście patyków za martwą żonę. Hej, Nick, gdzie koniec kolejki?
– To bardzo wysoka suma ubezpieczenia, zwłaszcza że dotyczy dwudziestopięcioletniej kobiety.
– Jej kuzyn rozpoczął pracę w State Farm – powiedziałem, z trudem wydobywając z siebie te słowa. Zabawne, ale chociaż wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego… przynajmniej nie zrobiłem tego, o co mnie podejrzewali… poczułem się winny. Upiorne uczucie. Zacząłem się pocić. – Chciała mu pomóc. Dlatego wykupiła polisę na taką dużą sumę.
– Miło z jej strony – rzucił Carlson.
– Naprawdę miło – dodał Stone. – Rodzina jest najważniejsza, nie uważa pan?
Nie odpowiedziałem. Carlson znów usiadł w fotelu na skraju stołu. Już przestał się uśmiechać.
– Niech pan na mnie spojrzy, doktorze.
Przeniosłem wzrok na niego. Wbił we mnie świdrujące spojrzenie. Zdołałem utrzymać kontakt wzrokowy, chociaż z trudem.
– Tym razem niech pan odpowie na moje pytanie – wycedził. – I nie udaje zaszokowanego czy urażonego. Czy bił pan swoją żonę?
– Nigdy.
– Ani razu?
– Ani razu.
– Nie popchnął jej pan?
– Nigdy.
– Nie uderzył w gniewie? Do licha, każdemu się zdarza, doktorze. Lekki policzek. To nic takiego. Całkiem naturalne w sprawach sercowych. Wie pan, co mam na myśli?
– Nigdy nie uderzyłem mojej żony – powiedziałem. – Nigdy nie popchnąłem jej, nie spoliczkowałem i nie uderzyłem w gniewie. Nigdy.
Carlson spojrzał na Stone’a.
– Czy to dla ciebie jasne, Tom?
– Pewnie, Nick. Mówi, że nigdy jej nie uderzył, tak zrozumiałem.
Carlson podrapał się po brodzie.
– Chyba.
– Chyba że co, Nick?
– No, chyba że dostarczę doktorowi Beckowi jeszcze jeden katalizator.
Znowu patrzyli się na mnie. Mój własny oddech odbijał się echem w moich uszach, urywany i nierówny. Kręciło mi się w głowie. Carlson odczekał chwilkę, po czym podniósł tę dużą brązową kopertę. Niespiesznie odgiął zapięcie długimi szczupłymi palcami i otworzył ją. Potem podniósł i pozwolił, żeby zawartość wypadła na stół.
– No i jak ten katalizator, doktorze?
Na stole leżały fotografie. Carlson podsunął mi je. Spojrzałem na nie i pęknięcie w moim sercu powiększyło się. – Doktorze Beck?
Nie odrywałem oczu od zdjęć. Delikatnie dotknąłem palcami jej twarzy.
Elizabeth.
To były zdjęcia Elizabeth. Pierwsze ukazywało zbliżenie jej twarzy z profilu; prawą dłonią odgarniała włosy za ucho. Miała podbite oko. Na szyi poniżej ucha… głębokie skaleczenie i kolejny siniak.
Wyglądała tak, jakby płakała.
Na drugim zdjęciu była widoczna od pasa w górę. Stała tylko w biustonoszu, ukazując duży kolorowy siniec na żebrach. Oczy wciąż miała czerwone od płaczu. Fotografia była dziwnie kontrastowa, jakby lampa błyskowa wyrwała siniaka z tła.
Były jeszcze trzy inne fotografie – różne ujęcia różnych części ciała. Wszystkie ukazywały skaleczenia i siniaki.
– Doktorze Beck?
Oderwałem wzrok od zdjęć. Prawie ze zdziwieniem stwierdziłem, że agenci wciąż są w tym pokoju. Ich twarze były obojętne, cierpliwe. Spojrzałem na Carlsona, potem na Stone’a i znów na Carlsona.
– Myślicie, że ja to zrobiłem?
Carlson wzruszył ramionami.
– Niech pan nam to powie.
– Jasne, że tego nie zrobiłem.
– Czy wie pan, skąd wzięły się te ślady na ciele pańskiej żony?
– Miała wypadek samochodowy.
Popatrzyli po sobie, jakbym właśnie powiedział im, że pies zjadł moją pracę domową.
– Stłuczka – wyjaśniłem.
– Kiedy?
– Nie pamiętam dokładnie. Trzy, może cztery miesiące przed… – To słowo nie chciało przejść mi przez gardło. – Przed śmiercią.
– Była w szpitalu?
– Nie, nie sądzę.
– Nie sądzi pan?
– Nie było mnie tu wtedy.
– A gdzie pan był?
– W tym czasie byłem na zjeździe pediatrycznym w Chicago. Powiedziała mi o tym wypadku, kiedy wróciłem do domu.
– Ile czasu minęło, zanim panu powiedziała?
– Od tego wypadku?
– Tak, doktorze, od tego wypadku.
– Nie wiem. Dwa, może trzy dni.
– Byliście już po ślubie?
– Od kilku miesięcy.
– Dlaczego nie powiedziała panu od razu?
– Powiedziała. Jak tylko wróciłem do domu. Pewnie nie chciała, żebym się martwił.
– Rozumiem – rzekł Carlson. Spojrzał na Stone’a. Nawet nie próbowali ukryć sceptycyzmu. – A więc to pan zrobił te zdjęcia, doktorze?
– Nie – odparłem i natychmiast tego pożałowałem. Znów wymienili spojrzenia, węsząc krew. Carlson przechylił głowę w bok i przysunął się bliżej.