Выбрать главу

– Panie Fein!

Jeden z policjantów zawołał prokuratora. Fein przeszył obie kobiety gniewnym wzrokiem, po czym odszedł. Hester rzuciła się na Shaunę.

– Czy ten Beck zwariował?

– On się boi – powiedziała Shauna.

– Uciekł przed policją! – wrzasnęła Hester. – Rozumiesz? Czy rozumiesz, co to oznacza? – Wskazała na samochód reporterów. – Są tu media, rany boskie. Zaczną, gadać o zabójcy na wolności. To niebezpieczne. Sprawi, że zacznie wyglądać na winnego. A to wpływa na sędziów.

– Uspokój się – poradziła Shauna.

– Mam się uspokoić? Czy nie rozumiesz, co on narobił?

– Uciekł. To wszystko. Tak jak OJ, no nie? Zdaje się, że tamtemu to nie zaszkodziło w sądzie.

– Nie mówimy o Simpsonie, Shauno. Mówimy o bogatym białym lekarzu.

– Beck nie jest bogaty.

– Nie o to chodzi, do licha. Po czymś takim wszyscy będą chcieli go ukrzyżować. Zapomnij o kaucji. Zapomnij o uczciwym procesie. – Nabrała tchu i założyła ręce na piersi. – I nie tylko reputacja Feina jest zagrożona.

– O czym ty mówisz?

– Mówię o sobie! – wrzasnęła Hester. – Tym jednym posunięciem Beck zniszczył moją wiarygodność w oczach prokuratury. Jeśli obiecuję dostarczyć faceta, to muszę im go dostarczyć.

– Hester?

– Co?

– W tym momencie guzik mnie obchodzi twoja reputacja. Nagły hałas i zamieszanie przerwały im tę rozmowę. Odwróciły się i zobaczyły pędzącą ulicą karetkę. Ktoś coś krzyknął. Policjanci zaczęli miotać się jak chmara kulek wpuszczonych jednocześnie do automatu do gier.

Karetka zatrzymała się z piskiem opon. Sanitariusze – mężczyzna i kobieta – wyskoczyli z szoferki. Szybko. Za szybko. Otworzyli tylne drzwi i wyciągnęli nosze na kółkach.

– Tędy! – wrzasnął ktoś. – Jest tutaj!

Shauna poczuła, że serce na moment przestało jej bić. Podbiegła do Lance’ a Feina. Hester za nią.

– Co jest? – spytała. – Co się stało? Fein zignorował ją.

– Lance?

W końcu spojrzał na nie. Twarz wykrzywił mu grymas wściekłości.

– Twój klient.

– Co z nim? Został ranny?

– Właśnie napadł na funkcjonariusza policji.

Czyste szaleństwo.

Przekroczyłem granicę, uciekając, ale atak na tego młodego policjanta… Teraz już nie było odwrotu. Rzuciłem się do ucieczki. Biegłem ile sił w nogach.

– Policjant ranny!

Ktoś naprawdę tak krzyknął. Potem rozległy się kolejne okrzyki. Szum radiostacji. Wycie syren. Coraz bliżej. Serce podchodziło mi do gardła. Wciąż poruszałem nogami, chociaż robiły się coraz sztywniejsze i cięższe, jakby mięśnie i ścięgna powoli stawały się twarde jak kamień. Nie byłem w formie. Zaczęło mi cieknąć z nosa. Śluz mieszał się z brudem nad moją górną wargą i sączył do ust.

Co chwila skręcałem w boczne ulice, jakbym w ten sposób mógł zgubić pościg. Wiedziałem, że nie zdołam. Nie odwracałem się, żeby sprawdzić, czy depczą mi po piętach. Zdradzało to wycie syren i szum krótkofalówek.

Nie miałem szansy.

Zapuszczałem się coraz dalej w głąb dzielnicy, przez którą normalnie bałbym się nawet przejeżdżać. Przeskoczyłem przez płot i pobiegłem po wysokiej trawie porastającej to, co kiedyś mogło być placem zabaw dla dzieci. Mówią o rosnących cenach nieruchomości na Manhattanie. Tymczasem tutaj, niedaleko od Harlem River Drive, były puste parcele zasłane potłuczonym szkłem oraz zardzewiałymi resztkami tego, co mogło niegdyś być huśtawkami, drabinkami gimnastycznymi i samochodzikami.

Przed rzędem tandetnych czynszowych budynków stała grupka czarnych nastolatków, wszyscy obcięci i ubrani w stylu „gangsta”. Spojrzeli na mnie jak na smakowity kąsek. Już mieli coś zrobić – nie wiem co – kiedy zorientowali się, że ścigają mnie policjanci.

Zaczęli zagrzewać mnie do ucieczki.

– Szybciej, białasie!

Kiwnąłem im głową, przebiegając obok, jak maratończyk wdzięczny za doping tłumu. Jeden z nich wrzasnął „Diallo!”. Biegłem dalej, chociaż – oczywiście – wiedziałem, kim był Amadou Diallo. Wiedział o tym każdy mieszkaniec Nowego Jorku. Policjanci wpakowali mu czterdzieści jeden kuł – a był nieuzbrojony. Przez chwilę myślałem, że ci młodzi chcą mnie ostrzec, że policja zaraz zacznie do mnie strzelać.

Nie o to jednak chodziło.

Podczas procesu obrońcy twierdzili, że kiedy Amadou Diallo sięgnął po portfel, policjanci pomyśleli, że sięga po broń. Od tego czasu ludzie protestowali przeciwko temu, szybko sięgając do kieszeni, wyjmując portfele i krzycząc „Diallo!”. Policjanci twierdzili, że dostają dreszczy, ilekroć ktoś w taki sposób wkłada rękę do kieszeni.

Tak stało się i teraz. Moi nowi sprzymierzeńcy – prawdopodobnie uważający mnie za mordercę – błyskawicznie wyciągnęli portfele. Dwaj ścigający mnie policjanci przystanęli na moment. To wystarczyło, żebym zwiększył dzielący nas dystans.

I co z tego?

Czułem pieczenie w gardle. Wciągałem za dużo powietrza. Buty ciążyły mi, jakby były z ołowiu. Z trudem poruszałem nogami. Zawadziłem o coś czubkiem buta i upadłem. Padając na chodnik, poraniłem sobie dłonie, kolana i twarz.

Jakoś zdołałem wstać, ale nogi uginały się pode mną.

Koniec był bliski.

Mokra od potu koszula lepiła mi się do ciała. W uszach miałem charakterystyczny szum przyboju. Zawsze nienawidziłem biegania. Miłośnicy joggingu nieraz opisują upajające przeżycia, jakich doznają podczas biegu, kiedy to osiągają stan nirwany zwany odlotem biegacza. Pewnie. Zawsze byłem przekonany, że – tak samo jak w wypadku asfiksji – ten błogostan jest wywołany bardziej brakiem tlenu niż zwiększoną produkcją endorfin.

Możecie mi wierzyć, to nie było przyjemne.

Byłem zmęczony. Byłem zbyt zmęczony. Nie mogę uciekać bez końca. Obejrzałem się. Nie dostrzegłem policjantów. Ulica była pusta. Spróbowałem otworzyć pierwsze lepsze drzwi. Zamknięte. Podbiegłem do następnych. Znowu usłyszałem szum krótkofalówki. Ruszyłem przed siebie. Nieco dalej dostrzegłem lekko uchyloną klapę wejścia do piwnicy. Była zardzewiała. Wszystko tutaj było zardzewiałe.

Pochyliłem się i pociągnąłem za metalowy uchwyt. Klapa otworzyła się z przeciągłym zgrzytem. Zerknąłem w ciemność.

– Zajdź go z drugiej strony! – usłyszałem krzyk policjanta.

Nie obejrzałem się. Wskoczyłem w otwór. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu. Ugiął się. Opuściłem nogę, szukając drugiego. Nie znalazłem.

Wisiałem tak przez sekundę, jak Wile E. Coyote, który wybiegł poza krawędź urwiska, po czym runąłem w ciemność.

Spadłem z wysokości najwyżej trzech metrów, ale wydawało mi się, że minęła długa chwila, zanim dotarłem na dół. Machałem ramionami. Nic nie pomogło. Wylądowałem na cementowej podłodze z impetem, od którego zadzwoniło mi w uszach.

Leżałem na plecach, spoglądając w górę. Klapa zatrzasnęła się za mną. Pewnie dobrze się stało, tylko że teraz znalazłem się w kompletnych ciemnościach. Pospiesznie obmacałem kończyny, jak lekarz badający pacjenta. Wszystko mnie bolało.

Znów usłyszałem policjantów. Syreny nie przestawały wyć, a może po prostu tak szumiało mi w uszach. Mnóstwo głosów. Mnóstwo krótkofalówek.

Zamykali krąg.

Przetoczyłem się na bok. Oparłem prawą dłoń o podłogę, poczułem kłujący ból skaleczeń i zacząłem się podnosić. Głowę miałem zwieszoną. Zaprotestowała przeszywającym bólem, kiedy wstałem. O mało znów nie upadłem.

I co dalej?

Czy powinienem tu pozostać? Nie, to kiepski pomysł. W końcu zaczną przeszukiwać dom po domu. Złapią mnie. A jeśli nawet nie, to nie uciekłem po to, żeby chować się w wilgotnej piwnicy. Uciekłem dlatego, że chciałem spotkać się z Elizabeth w Washington Square.