– Zazwyczaj siedzi tu Ty.
Głos należał do bezdomnego w czapce z wiatraczkiem i uszkami Spocka z serialu „Star Trek”. Usiadł naprzeciwko mnie.
– Och – powiedziałem.
– Ty je karmi. One lubią Ty.
– Och – powtórzyłem.
– Dlatego tak się do pana garną. Nie dlatego, że im się pan spodobał albo co. Myślą, że może jest pan Ty. Albo jego znajomym.
– Uhm.
Spojrzałem na zegarek.
Siedziałem tu prawie dwie godziny. Ona nie przyszła. Coś poszło nie tak. Znowu zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko nie jest jakimś żartem, ale odepchnąłem od siebie tę myśl. Lepiej zakładać, że wiadomości były od Elizabeth. Jeśli to wszystko jest żartem, to cóż, wkrótce się przekonam.
Obojętnie co, kocham cię.
Tak się kończyła wiadomość. Obojętnie co. Jakby coś mogło pójść nie tak. Jakby coś mogło się stać. Jakbym mógł zapomnieć o tym e-mailu i żyć dalej.
Do diabła z tym.
Czułem się dziwnie. Tak, byłem załamany. Ścigała mnie policja. Byłem wyczerpany, potłuczony i bliski szaleństwa. A jednocześnie czułem się silniejszy niż kiedykolwiek w ciągu tych ośmiu lat. Nie miałem pojęcia dlaczego. Wiedziałem jednak, że nie zrezygnuję. Tylko Elizabeth znała te wszystkie fakty: czas całusa, Bat Lady, Teenage Sex Poodles. Tak więc to Elizabeth wysłała tę pocztę. Albo ktoś kazał jej to zrobić. Tak czy inaczej, ona żyje. Musiałem oprzeć się na takim założeniu. Nie było innej możliwości.
I co teraz?
Wyjąłem mój nowy telefon komórkowy. Przez chwilę tarłem podbródek, a potem wpadłem na pomysł. Wystukałem numer. Siedzący po drugiej stronie alejki mężczyzna, który już bardzo długo czytał gazetę, zerknął na mnie. Nie spodobało mi się to. Lepiej bezpiecznie niż serdecznie. Wstałem i odszedłem, żeby nie mógł mnie podsłuchać.
Shauna odebrała telefon.
– Halo?
– Telefon starego Teddy’ego – powiedziałem.
– Beck? Co, do diabła…?
– Za trzy minuty.
Rozłączyłem się. Podejrzewałem, że telefon Shauny i Lindy będzie na podsłuchu. Policja usłyszałaby każde wypowiedziane przeze mnie słowo. Piętro niżej pod nimi mieszkał stary wdowiec, niejaki Theodore Malone. Shauna i Linda pomagały mu od czasu do czasu. Miały klucz do jego mieszkania. Zadzwonię tam. Federalni, policja czy ktokolwiek na pewno nie założyli u niego podsłuchu. Przynajmniej na razie.
Wybrałem ten numer.
Shauna była lekko zasapana.
– Halo?
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Czy masz pojęcie, co się dzieje?
– Zakładam, że rozpoczęto szeroko zakrojone poszukiwania.
Wciąż byłem dziwnie opanowany – przynajmniej pozornie.
– Beck, musisz się oddać w ich ręce.
– Nikogo nie zabiłem.
– Wiem, ale jeśli nadal będziesz uciekał…
– Chcesz mi pomóc czy nie? – przerwałem jej.
– Powiedz jak.
– Czy ustalili już, kiedy popełniono morderstwo?
– Około północy. To pozostawia ci niewiele czasu, ale uważają, że wyszedłeś z domu zaraz po moim odjeździe.
– W porządku – powiedziałem. – Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.
– Tylko powiedz co.
– Przede wszystkim wyprowadź Chloe.
– Twojego psa?
– Tak.
– Dlaczego?
– Głównie dlatego – odparłem – że powinna wyjść na spacer.
Eric Wu zameldował przez telefon komórkowy:
– Rozmawia przez telefon, ale mój człowiek nie zdołał do niego podejść.
– Został zauważony?
– To możliwe.
– Może odwołuje spotkanie.
Wu nie odpowiedział. Patrzył, jak doktor Beck chowa telefon do kieszeni i rusza przez park.
– Mamy problem – rzekł Wu.
– Jaki?
– Wygląda na to, że opuszcza park.
Na drugim końcu zapadła cisza. Wu czekał.
– Już raz go zgubiliśmy – rzekł Gandle.
Wu nie odpowiedział.
– Nie możemy ryzykować, Eric. Zgarnij go. Zgarnij go teraz, dowiedz się, co wie, i skończ z nim.
Eric dał sygnał ludziom w furgonetce. Potem poszedł w ślad za Beckiem.
– Zrobione.
Ruszyłem w kierunku posągu Garibaldiego, wyciągającego szablę z pochwy. Dziwne, ale zmierzałem w konkretnym celu. Teraz odwiedziny u KillRoya nie wchodziły w grę. Natomiast PF z dziennika Elizabeth, czyli Peter Flannery, specjalista od załatwiania odszkodowań, to zupełnie inna sprawa. Mogłem pojawić się w jego biurze i porozmawiać sobie z nim. Nie miałem pojęcia, czego chciałem się dowiedzieć. W każdym razie będę coś robił. Od czegoś trzeba zacząć.
Po prawej był plac zabaw dla dzieci, lecz bawiło się na nim najwyżej tuzin malców. George’s Dog Park po lewej był pełen opatulonych we wdzianka piesków i ich troskliwych właścicieli. Na parkowej scenie popisywali się dwaj żonglerzy. Przeszedłem obok grupki odzianych w poncha studentów siedzących półokręgiem. W pobliżu pojawił się Azjata o tlenionych włosach, zbudowany jak mały czołg. Zerknąłem przez ramię. Mężczyzna, który czytał gazetę, znikł.
Zacząłem się nad tym zastanawiać.
Siedział tam prawie tak długo jak ja. A teraz, po dwóch godzinach, nagle postanowił odejść jednocześnie ze mną. Zbieg okoliczności? Zapewne…
Będziesz śledzony…
Tak ostrzegał e-mail. Nie było w nim „być może”. Rozważając to teraz, doszedłem do wniosku, że była to bardzo wyraźna przestroga. Idąc, zastanawiałem się gorączkowo. Niemożliwe. Nikt nie zdołałby pozostać na moim tropie przez cały dzisiejszy dzień.
Ten facet z gazetą nie mógł mnie śledzić. A przynajmniej nie potrafiłem sobie wyobrazić w jaki sposób.
Czy mogli przechwycić wiadomość?
Absurd. Wykasowałem ją. Ani na chwilę nie znalazła się w zasobach komputera.
Przeszedłem przez Washington Square West. Kiedy wszedłem na chodnik, ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Najpierw delikatnie. Jak stary przyjaciel, zachodzący mnie od tyłu. Odwróciłem się i zdążyłem zobaczyć Azjatę z tlenionymi włosami.
Potem zacisnął dłoń.
31
Jego palce wbiły się jak włócznie w mój staw barkowy.
Ból – przeszywający ból – sparaliżował mi całą lewą połowę ciała. Nogi ugięły się pode mną. Chciałem wrzasnąć lub wyrwać się, ale nie mogłem. Biała furgonetka zahamowała przy nas z piskiem. Boczne drzwi odsunęły się. Azjata przesunął dłoń na mój kark. Nacisnął sploty nerwowe po obu stronach szyi i oczy wyszły mi na wierzch. Drugą ręką uderzył mnie w kręgosłup i poleciałem do przodu. Zacząłem zginać się wpół. Popchnął mnie w kierunku furgonetki. Z jej wnętrza wysunęły się dwie pary rąk i wciągnęły mnie do środka. Wylądowałem na metalowej podłodze. Z tyłu nie było siedzeń. Drzwi się zamknęły. Samochód włączył się do ruchu.
Cały epizod – od chwili gdy napastnik położył dłoń na moim ramieniu – trwał najwyżej pięć sekund.
Glock, pomyślałem.
Usiłowałem po niego sięgnąć, ale ktoś skoczył mi na plecy. Usłyszałem metaliczny trzask i prawą rękę przykuto mi do podłogi. Przewrócili mnie na plecy, o mało nie wyłamując stawu barkowego. Było ich dwóch. Teraz mogłem zobaczyć. Dwaj mężczyźni, obaj biali, najwyżej trzydziestoletni. Widziałem ich dobrze. Aż za dobrze. Mógłbym ich zidentyfikować. Musieli o tym wiedzieć.
Niedobrze.
Przykuli mi drugą rękę, a potem usiedli na nogach. Z szeroko rozłożonymi ramionami leżałem na podłodze furgonetki, zupełnie bezbronny.
– Czego chcecie? – zapytałem.
Nie odpowiedzieli. Furgonetka skręciła za róg i zatrzymała się. Wielki Azjata wślizgnął się do środka i samochód znów ruszył. Azjata pochylił się nade mną, spoglądając z umiarkowanym zaciekawieniem.