– Po co przyszedłeś do parku? – zapytał.
Jego głos zaskoczył mnie. Spodziewałem się groźnego warknięcia, tymczasem usłyszałem łagodny, wysoki, upiornie dziecinny głosik.
– Kim jesteście? – zapytałem.
Uderzył mnie pięścią w brzuch. Zrobił to tak mocno, że miałem wrażenie, że podrapał sobie przy tym knykcie o podłogę furgonetki. Usiłowałem podkurczyć nogi i zwinąć się w kłębek, ale uniemożliwiały mi to kajdanki i siedzący na moich nogach napastnicy. Powietrze. Potrzebowałem powietrza. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Będziesz śledzony…
Wszystkie te środki ostrożności – niepodpisane wiadomości, szyfr, ostrzeżenia – teraz nabrały sensu. Elizabeth bała się. Jeszcze nie znałem wszystkich odpowiedzi – do diabła, prawie żadnych odpowiedzi – ale w końcu zrozumiałem, że te tajemnicze wiadomości wynikały ze strachu. Bała się, że ją znajdą.
Tacy faceci jak ci.
Dusiłem się. Wszystkie komórki mojego ciała łaknęły tlenu. W końcu Azjata skinął na tamtych dwóch. Zeszli z moich nóg. Natychmiast podciągnąłem kolana do piersi. Usiłowałem zaczerpnąć tchu, dygocząc jak epileptyk. Po chwili złapałem oddech. Azjata powoli uklęknął przy mnie. Patrzyłem mu w oczy. A przynajmniej próbowałem. To nie były oczy człowieka ani nawet ślepia zwierzęcia. Nie było w nich śladu życia. Gdybyś mógł spojrzeć w oczy szafy na akta, miałyby taki wyraz.
Udało mi się nie mrugnąć.
Był młody, ten mój oprawca – miał dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia pięć lat. Położył dłoń na moim ramieniu, tuż nad łokciem.
– Po co przyszedłeś do parku? – zapytał ponownie swoim świergotliwym głosikiem.
– Lubię ten park – powiedziałem.
Ścisnął moją rękę. Dwoma palcami. Jęknąłem. Wbiły się głęboko w moje mięśnie i splot nerwowy. Oczy wyszły mi na wierzch. Nigdy nie zaznałem takiego bólu. Tonęło w nim wszystko. Miotałem się jak zdychająca ryba na haczyku. Próbowałem go kopnąć, ale nogi miałem jak z gumy. Nie mogłem oddychać.
Nie przestawał.
Spodziewałem się, że puści lub trochę rozluźni uścisk. Nie zrobił tego. Zacząłem pojękiwać, ale ściskał dalej, ze znudzoną miną.
Samochód wciąż jechał. Usiłowałem zapomnieć o bólu, a przynajmniej podzielić go na regularne fazy. Nic z tego. Potrzebowałem wytchnienia. Choć na sekundę. Ale on ściskał mi rękę jak w żelaznym imadle. I patrzył na mnie tymi pustymi oczami. Krew uderzyła mi do głowy. Nie byłem w stanie mówić. Nawet gdybym chciał odpowiedzieć na jego pytanie, nie mógłbym wykrztusić słowa. On wiedział o tym.
Uniknąć tego bólu. Tylko o tym mogłem myśleć. Jak uniknąć tego bólu? Cała moja świadomość zdawała się koncentrować na splocie nerwowym w mojej ręce. Ciało paliło mnie, a ciśnienie rozsadzało czaszkę.
Kilka sekund przed tym, zanim ręka popękała mi na kawałki, nagle rozluźnił chwyt. Znów jęknąłem, tym razem z ulgi. Ta jednak była krótkotrwała. Przesunął dłoń po moim ciele i zatrzymał ją na brzuchu.
– Po co przyszedłeś do parku?
Usiłowałem zebrać myśli i znaleźć jakieś przekonujące kłamstwo. Nie dał mi na to czasu. Znów zacisnął palce i ból wrócił, jeszcze gorszy niż przedtem. Niczym bagnet przeszywał mi wątrobę. Zacząłem szarpać się w pętach. Otworzyłem usta w bezgłośnym krzyku.
Poruszałem głową do przodu i do tyłu. I nagle, w trakcie tego, zobaczyłem tył głowy kierowcy. Furgonetka przystanęła, zapewne na światłach. Kierowca patrzył prosto przed siebie – pewnie na drogę. Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zobaczyłem, że kierowca obraca głowę w kierunku bocznego okienka, jakby coś usłyszał. Za późno. Coś uderzyło go w skroń. Padł jak tarcza na strzelnicy. Przednie drzwi furgonetki otworzyły się.
– Ręce do góry!
Zobaczyłem pistolety. Dwa. Były wymierzone w moich porywaczy. Azjata puścił mnie. Opadłem bezwładnie, nie mogąc się ruszyć.
Za lufami ujrzałem dwie znajome twarze i o mało nie krzyknąłem z radości.
Tyrese i Brutus.
Jeden z białych mężczyzn usiłował sięgnąć po broń. Tyrese, niemal nie celując, nacisnął spust. Pierś mężczyzny eksplodowała. Runął na wznak, z szeroko otwartymi oczami. Martwy. Nie było co do tego cienia wątpliwości. Kierowca na przednim siedzeniu jęknął i zaczął się podnosić. Brutus mocno uderzył go łokciem w twarz. Kierowca ponownie padł.
Drugi biały podniósł ręce do góry. Mój azjatycki oprawca nie zmienił wyrazu twarzy. Patrzył nieobecnym spojrzeniem i nie podniósł ani nie opuścił rąk. Brutus zajął miejsce kierowcy i wrzucił pierwszy bieg. Tyrese trzymał pistolet wycelowany prosto w Azjatę.
– Rozkujcie go – powiedział.
Biały mężczyzna spojrzał na Azjatę. Ten skinął głową. Biały rozkuł mnie. Spróbowałem usiąść. Czułem się tak, jakby coś we mnie pękło i drzazgi przy najmniejszym poruszeniu wbijały się w tkanki.
– Jesteś cały? – zapytał Tyrese.
Zdołałem kiwnąć głową.
– Mam ich skasować?
Popatrzyłem na białego mężczyznę.
– Kto cię wynajął?
Odruchowo spojrzał na młodego Azjatę. Ja zrobiłem to samo.
– Kto cię wynajął? – zapytałem.
Azjata w końcu uśmiechnął się, lecz ten uśmiech nie sięgnął oczu. I znów wszystko potoczyło się za szybko. Nawet nie zauważyłem tego ruchu, tylko poczułem, jak złapał mnie za kark i cisnął w kierunku Tyrese’a. Nagle znalazłem się w powietrzu, machając nogami, jakbym w ten sposób mógł się zatrzymać. Tyrese widział, co się dzieje, ale nie miał gdzie uskoczyć. Wpadłem na niego. Natychmiast przetoczyłem się na bok, lecz zanim Tyrese zdążył wycelować, Azjata uciekł przez boczne drzwi furgonetki.
Znikł.
– Cholerny Bruce Lee na sterydach – rzekł Tyrese.
Kiwnąłem głową.
Kierowca znów się poruszył. Brutus zamachnął się, ale Tyrese powstrzymał go.
– Ci dwaj gówno wiedzą – rzekł do mnie.
– Wiem.
– Możemy ich zabić albo wypuścić – powiedział obojętnie, jakby się zastanawiał, czy rzucić monetą.
– Puść ich – mruknąłem.
Brutus znalazł cichy zaułek, prawdopodobnie gdzieś na Bronksie, ale nie jestem tego pewien. Ten biały mężczyzna, który jeszcze oddychał, wysiadł sam. Brutus wyrzucił kierowcę i zabitego, jak śmieci. Odjechaliśmy. Przez kilka minut nikt się nie odzywał.
Tyrese splótł dłonie na karku i wyciągnął się wygodnie na siedzeniu.
– Dobrze, że zostaliśmy w pobliżu, no nie, doktorze?
Skinąłem głową, słysząc te słowa, które można było uznać za niedopowiedzenie tysiąclecia.
32
Stare protokoły sekcyjne były przechowywane w magazynie w Layton, w stanie New Jersey, niedaleko granicy Pensylwanii. Agent specjalny Nick Carlson przyjechał tam sam. Nie lubił tych magazynów. Budziły w nim przesądny lęk. Czynne całą dobę, bez strażników, marna kamera telewizyjna przy wejściu… Jeden Bóg wie, co znajduje się w tych cementowych pomieszczeniach. Carlson wiedział, że w wielu są przechowywane narkotyki, lewe pieniądze i wszelkiego rodzaju kontrabanda. To go nie niepokoiło. Pamiętał jednak sprawę sprzed kilku lat, kiedy pewien magnat naftowy został porwany i zamknięty w skrzyni przechowywanej w takim składzie. Udusił się z braku powietrza. Carlson był wśród tych, którzy go znaleźli. Od tej pory często wyobrażał sobie, że w takich pomieszczeniach są przetrzymywani żywi ludzie, tajemniczo zaginieni, skuci i zakneblowani zaledwie kilka metrów od niego, szamoczący się w ciemności.
Ludzie często mówią, że ten świat jest chory. Nawet nie wiedzą jak bardzo.