Выбрать главу

Timothy Harper, okręgowy koroner, wyszedł z podobnego do garażu budynku, trzymając dużą brązową kopertę ściągniętą gumką. Wręczył Carlsonowi protokół sekcji, z napisem „Elizabeth Beck” na okładce.

– Musi pan pokwitować – powiedział.

Carlson podpisał się na formularzu.

– Beck nie wyjaśnił panu, dlaczego chce to obejrzeć? – spytał.

– Mówił, że jest pogrążonym w smutku wdowcem i coś o zamknięciu sprawy, ale poza tym… – Harper wzruszył ramionami.

– Czy pytał jeszcze o coś w związku z tą sprawą?

– O nic szczególnego.

– A o co nieszczególnego?

Harper namyślał się chwilę.

– Pytał, czy pamiętam, kto zidentyfikował ciało.

– I pamiętał pan?

– Z początku nie.

– Kto ją zidentyfikował?

– Jej ojciec. Kiedy powiedziałem o tym Beckowi, zapytał, jak długo to trwało.

– Jak długo trwało? Co?

– Identyfikacja.

– Nie rozumiem.

– Ja również, jeśli mam być szczery. Chciał wiedzieć, czy ojciec rozpoznał ją od razu, czy też dopiero po kilku minutach.

– Dlaczego chciał to wiedzieć?

– Nie mam pojęcia.

Carlson usiłował znaleźć jakieś wyjaśnienie, ale żadne nie przychodziło mu do głowy.

– Co mu pan powiedział?

– Prawdę. Powiedziałem, że nie pamiętam. Zakładam, że identyfikacja nie trwała dłużej niż zwykle, inaczej zapamiętałbym ten fakt.

– Jeszcze coś?

– Nie, naprawdę nic – odparł koroner. – Proszę posłuchać, jeśli to już wszystko, to czeka na mnie para dzieciaków, które wpadły hondą civic na słup telefoniczny.

Carlson ścisnął akta w dłoni.

– Taak – mruknął. – Skończyłem. Gdybym jednak chciał się z panem skontaktować?

– Będę w biurze.

Na matowym szkle drzwi napisano grubymi złotymi literami „Peter Flannery, adwokat”. W szybie była dziura wielkości pięści. Ktoś zakleił ją szarą taśmą klejącą. Taśma wyglądała na starą.

Czapkę miałem nasuniętą aż po oczy. Wszystko bolało mnie po spotkaniu z tym wielkim Azjatą. Moje nazwisko podała rozgłośnia radiowa, która obiecuje, że w dwadzieścia dwie minuty opowie o wszystkim, co się właśnie zdarzyło. Byłem poszukiwany przez policję.

Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Miałem poważne kłopoty, a jednak to wszystko wydawało mi się dziwnie nierealne, jakby wydarzyło się komuś, kogo słabo znałem. Ja, czyli ten facet z lustra, niewiele się tym przejmowałem. Miałem tylko jeden ceclass="underline" odnaleźć Elizabeth. Reszta stanowiła ledwie widoczne tło.

Tyrese przyszedł ze mną. W poczekalni było kilka osób. Dwie z nich w kołnierzach ortopedycznych. Jedna z ptaszkiem w klatce. Nie miałem pojęcia dlaczego. Nikt nawet na nas nie spojrzał, zapewne oszacowali związany z tym wysiłek i doszli do wniosku, że nie warto zadawać sobie tyle trudu.

Recepcjonistka miała odrażającą perukę i popatrzyła na nas, jakbyśmy wypadli psu spod ogona.

Powiedziałem, że chcę się zobaczyć z Peterem Flannerym.

– Ma klienta.

Nie strzeliła przy tym balonową gumą do żucia, ale niewiele brakowało.

Tyrese przejął pałeczkę. Ze zręcznością sztukmistrza wydobył zwitek banknotów grubszy od mojego nadgarstka.

– Powiedz mu, że zapłacimy za wizytę. – I z uśmiechem dodał: – Tobie również, jeśli przyjmie nas od razu.

Dwie minuty później wprowadzono nas do sanktuarium pana Flannery’ego. W gabinecie unosił się zapach cygar i cytrynowego odświeżacza powietrza. Tandetne i ciemno politurowane meble, z rodzaju tych, które można znaleźć w Kmart lub Bradlees, udawały szlachetny mahoń i dąb z takim samym powodzeniem, jak peruka na głowie recepcjonistki naturalne włosy. Na ścianach nie było dyplomów uczelni, tylko idiotyczne świstki, jakie ludzie wieszają, by zrobić wrażenie na naiwnych. Według jednego Flannery był członkiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Kiperów, a drugie kwiecistym stylem głosiło, że brał udział w Konferencji Prawniczej na Long Island w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku. Były tam wyblakłe fotografie młodego Flannery’ego z jakimiś ludźmi, zapewne wybitnymi osobistościami lub miejscowymi politykami, chociaż nikogo nie rozpoznałem. Na honorowym miejscu nad biurkiem wisiała oprawiona w drewniane ramki fotografia czteroosobowej drużyny golfiarzy.

– Proszę – zachęcił Flannery, podkreślając zaproszenie machnięciem ręki. – Zechciejcie usiąść, panowie.

Usiadłem. Tyrese nie skorzystał z zaproszenia. Założył ręce na piersi i oparł się o ścianę.

– A zatem – rzekł Flannery, ciągnąc słowa jak dobrze przeżutą gumę – co mogę dla panów zrobić?

Peter Flannery wyglądał jak sportowiec, który zszedł na psy. Jego niegdyś złociste loki zrzedniały i posiwiały. Policzki obwisły. Miał na sobie niemodny trzyczęściowy garnitur ze sztucznego jedwabiu, a w kieszonce kamizelki zegarek na tombakowym łańcuszku.

– Muszę pana zapytać o pewną starą sprawę – powiedziałem.

Spojrzał na mnie oczami, które zachowały młodzieńczą błękitną barwę. Na biurku zauważyłem zdjęcie Flannery’ego z pulchną kobietą i mniej więcej czternastoletnią dziewczyną, najwyraźniej przechodzącą trudny okres dojrzewania. Wszyscy uśmiechali się z lekkim przymusem, jakby w każdej chwili spodziewali się ciosu.

– Starą sprawę? – powtórzył.

– Moja żona była u pana osiem lat temu. Muszę się dowiedzieć w jakim celu.

Flannery zerknął na Tyrese’a. Ten wciąż stał z założonymi rękami, skryty za czarnymi szkłami swoich okularów.

– Nie rozumiem. Czy to była sprawa rozwodowa?

– Nie.

– A więc… – Rozłożył ręce i wzruszył ramionami w stylu „chciałbym-panu-pomóc”. – Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Nie wiem, co w tej sytuacji mógłbym dla pana zrobić.

– Nie sądzę, żeby była pańską klientką.

– Nie rozumiem pana, panie… – Czekał, aż mu podpowiem.

– Beck – powiedziałem. – Doktor, nie pan.

Szczęka lekko mu opadła, gdy usłyszał moje nazwisko.

Zastanawiałem się, czy skojarzył je z informacją podaną w wiadomościach. Czułem jednak, że nie o to chodziło.

– Moja żona miała na imię Elizabeth. – Flannery milczał. – Pamięta ją pan, prawda? – Ponownie zerknął na Tyrese’a. – Czy była pańską klientką, panie Flannery?

Odchrząknął.

– Nie – odparł. – Nie była moją klientką.

– Ale pamięta ją pan?

Niespokojnie wiercił się na fotelu.

– Tak.

– Czego dotyczyła ta rozmowa?

– Minęło wiele czasu, doktorze Beck.

– Chce pan powiedzieć, że nie pamięta?

Nie odpowiedział wprost.

– Pańska żona – rzekł – została zamordowana, prawda? Przypominam sobie, że czytałem o tym w gazetach.

Nie dałem się odwieść od tematu.

– Po co tu przyszła, panie Flannery?

– Jestem adwokatem – odpowiedział i lekko się nadął.

– Nie jej.

– Mimo to – stwierdził, usiłując zyskać przewagę. – Mój czas jest drogi. – Odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią. – Wspominał pan o wynagrodzeniu.

Spojrzałem przez ramię, ale Tyrese już oderwał się od ściany. W ręku trzymał gruby zwitek i odliczał banknoty. Rzucił na biurko trzy z wizerunkiem Bena Franklina, zmierzył Flannery’ego wzrokiem i wrócił na swoje miejsce.

Adwokat popatrzył na pieniądze, ale nie dotknął ich. Złożył dłonie, zaczynając od czubków palców.

– A jeśli odmówię?

– Nie rozumiem, dlaczego miałby pan odmawiać – powiedziałem. – Nie była pańską klientką, więc nie obowiązuje pana tajemnica zawodowa.

– Nie o to chodzi – rzekł Flannery. Przeszył mnie wzrokiem, wyraźnie się wahając. – Kochał pan żonę, doktorze Beck?