Machinalnie poklepałem zatknięty za pasek pistolet.
– Może – mruknąłem.
Carlson powitał mnie na korytarzu.
– Doktorze Beck?
W tym samym czasie na drugim końcu miasta w biurze prokuratora zwołano konferencję prasową. Reporterzy oczywiście dość sceptycznie przyjęli pokrętne wyjaśnienia Feina, który wycofywał się rakiem, zaprzeczał i tak dalej. Wszystko to jeszcze bardziej zaciemniało obraz. Taki zamęt pomaga. Zamęt prowadzi do nudnych wyjaśnień, komunikatów, oświadczeń i podobnego nudziarstwa. Prasa i inne środki przekazu wolą nieskomplikowane historyjki.
Zapewne Feinowi nie poszłoby tak łatwo, lecz zbieg okoliczności sprawił, że podczas tej samej konferencji prasowej biuro prokuratora okręgowego wysunęło oskarżenia przeciwko kilku wysoko postawionym urzędnikom magistrackim, napomykając, że „macki korupcji” – bo tak dokładnie to nazwano – być może sięgnęły do samego gabinetu burmistrza. Dziennikarze, dotychczas słuchający równie uważnie jak nafaszerowany proszkami na sen dwulatek, natychmiast rzucili się na tę śliczną nową zabawkę, starą odrzucając kopniakiem pod łóżko.
Carlson podszedł do mnie.
– Chciałbym zadać panu kilka pytań.
– Nie teraz – odparłem.
– Pański ojciec miał broń – oświadczył.
Jego słowa przykuły mnie do podłogi.
– Słucham?
– Stephen Beck, pana ojciec, nabył trzydziestkęósemkę Smith and Wesson. Według karty rejestracyjnej zakupił ją kilka miesięcy przed śmiercią.
– Co to ma ze mną wspólnego?
– Zakładam, że to pan odziedziczył tę broń. Mam rację?
– Nie będę z panem rozmawiał. Nacisnąłem przycisk windy.
– Mamy ją – rzekł. Odwróciłem się zdumiony. – Była w skrytce depozytowej Sarah Goodhart. Razem ze zdjęciami.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
– Dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej? – Carlson posłał mi krzywy uśmiech.
– No, dobra, wtedy byłem złym facetem – stwierdziłem. A potem, z wysiłkiem odwracając się do niego plecami, dodałem: – W dalszym ciągu nie widzę związku.
– Na pewno pan widzi.
Ponownie nacisnąłem guzik.
– Spotkał się pan z Peterem Flannerym – ciągnął Carlson. – Pytał go pan o sprawę Brandona Scope’a. Chciałbym wiedzieć dlaczego.
Nacisnąłem przycisk i nie puszczałem go.
– Zrobił pan coś z tą windą?
– Tak. Dlaczego był pan u Petera Flannery’ego?
Pospiesznie wyciągałem wnioski. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł – nawet w znacznie bardziej sprzyjających okolicznościach bardzo niebezpieczny. Shauna ufała temu człowiekowi. Może ja też powinienem. Przynajmniej odrobinę. To wystarczy.
– Ponieważ miałem takie same podejrzenia jak pan – powiedziałem.
– Jakie?
– Obaj zastanawialiśmy się, czy to naprawdę KillRoy zabił moją żonę.
Carlson założył ręce na piersi.
– A co ma z tym wspólnego Peter Flannery?
– Szedł pan po moich śladach, prawda?
– Tak.
– Ja postanowiłem pójść śladem Elizabeth. Sprawdzić, co się stało osiem lat temu. W jej notatniku znalazłem inicjały i numer telefonu Flannery’ego.
– Rozumiem – rzekł Carlson. – I czego się pan od niego dowiedział?
– Niczego – skłamałem. – To był ślepy zaułek.
– Och, nie sądzę – rzekł Carlson.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Czy pan wie, na czym polegają badania balistyczne?
– Widziałem w telewizji.
– Krótko mówiąc, każda broń pozostawia unikatowe ślady na wystrzelonym pocisku. Zadrapania, wgłębienia… charakterystyczne dla danego egzemplarza. Tak jak odciski palców.
– Tyle wiem.
– Po pańskiej wizycie u Flannery’ego kazałem naszym ludziom przeprowadzić dokładną analizę balistyczną tej trzydziestkiósemki, którą znaleźliśmy w skrytce depozytowej Sarah Goodhart. Wie pan, co odkryli?
Potrząsnąłem głową, choć wiedziałem. Carlson odczekał chwilę, po czym oznajmił:
– Z broni pana ojca, którą pan odziedziczył, zabito Brandona Scope’a.
Otworzyły się drzwi i do holu weszła jakaś kobieta ze swoim nastoletnim synem. Chłopak był w wieku pokwitania i wlókł się, buntowniczo zgarbiony. Matka miała wydęte usta, a jej wysoko uniesiona głowa wyraźnie oznaczała: „nie chcę tego słuchać”. Szli w kierunku windy. Carlson powiedział coś do krótkofalówki. Obaj cofnęliśmy się od wind, patrząc sobie w oczy w cichym wyzwaniu.
– Agencie Carlson, uważa mnie pan za mordercę?
– Mam powiedzieć prawdę? – odparł. – Sam już nie wiem.
Dziwna odpowiedź.
– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie powinienem z panem rozmawiać. Mogę zaraz zadzwonić do Hester Crimstein i udaremnić wszystko, co próbuje pan tu zrobić.
Poczerwieniał, ale nie usiłował zaprzeczać.
– Do czego pan zmierza?
– Niech mi pan da dwie godziny.
– Na co?
– Dwie godziny – powtórzyłem.
Zastanowił się.
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Powie mi pan, kim jest Lisa Sherman.
To szczerze mnie zdziwiło.
– Nie znam tego nazwiska.
– Miał pan razem z nią odlecieć wczoraj wieczorem z kraju.
Elizabeth.
– Nie wiem, o czym pan mówi – powiedziałem.
Brzęknęła winda. Drzwi rozsunęły się. Mamusia o wydętych ustach ze swym nastoletnim synem weszli do środka. Spojrzała na nas. Dałem jej znak, by nie zamykała drzwi.
– Dwie godziny – powtórzyłem.
Carlson niechętnie kiwnął głową. Wskoczyłem do kabiny.
40
– Spóźniłaś się! – wrzasnął na Shaunę fotograf, maleńki facecik z fałszywym francuskim akcentem. – I wyglądasz jak… Comment dit-on? Jak coś, co wyjęto z sedesu.
– Wal się, Frédéric – warknęła Shauna, nie wiedząc, czy tak miał na imię, i nie przejmując się tym. – Skąd naprawdę pochodzisz, z Brooklynu?
Podniósł ręce w górę.
– Nie mogę pracować w takich warunkach!
Przybiegła Aretha Feldman, agentka Shauny.
– Nie martw się, François. Nasz charakteryzator potrafi zdziałać cuda. Shauna rano zawsze wygląda okropnie. Zaraz wrócimy. – Aretha mocno ścisnęła łokieć Shauny, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Mruknęła do niej pod nosem: – Co się z tobą dzieje, do diabła?
– Denerwuje mnie ten dupek.
– Nie zgrywaj primadonny.
– Miałam ciężką noc, w porządku?
– Nie w porządku. Idź się ucharakteryzować.
Artysta od makijażu jęknął ze zgrozy na widok Shauny.
– Co to za worki pod oczami? – zawołał. – Robimy zdjęcia do reklamy wyrobów Samsonite?
– Cha, cha.
Shauna ruszyła w kierunku fotela.
– Och! – zawołała Aretha. – Coś mam dla ciebie.
W dłoni trzymała kopertę. Shauna zmrużyła oczy.
– Co to takiego?
– Nie mam pojęcia. Posłaniec przyniósł ją dziesięć minut temu. Mówił, że to pilne.
Wręczyła kopertę Shaunie. Ta wzięła ją jedną ręką i odwróciła. Zobaczyła tylko słowo „Shauna”, napisane znajomym pismem, i ścisnęło ją w dołku. Wciąż gapiąc się na kopertę, powiedziała:
– Dajcie mi chwilkę.
– Nie mamy czasu…
– Chwilkę.
Charakteryzator i agentka odsunęli się. Shauna otworzyła kopertę. Wypadła z niej biała kartka papieru z notatką skreśloną tym samym charakterem pisma. Wiadomość była krótka: „Idź do damskiej toalety”.
Shauna starała się opanować. Wstała.
– Muszę siusiu – stwierdziła, sama zdumiona spokojnym tonem swego głosu. – Gdzie najbliższa ubikacja?
– Na korytarzu po lewej.
– Zaraz wracam.