Dwie minuty później Shauna pchnęła drzwi toalety. Nie ustąpiły. Zapukała.
– To ja – powiedziała i czekała.
Po kilku sekundach usłyszała trzask odsuwanej zasuwki. Znów cisza. Shauna nabrała tchu i ponownie pchnęła drzwi. Otworzyły się. Weszła do wykafelkowanego pomieszczenia i zamarła. Przed nią przy najbliższej kabinie stał duch.
Shauna z trudem powstrzymała krzyk.
Ciemna peruka, utrata wagi, okulary w drucianych oprawkach – wszystko to nie zmieniało oczywistego faktu.
– Elizabeth…
– Zamknij drzwi, Shauno.
Posłuchała bez wahania. Kiedy się odwróciła, zrobiła krok w kierunku swojej starej przyjaciółki. Elizabeth cofnęła się.
– Proszę, mamy mało czasu.
Chyba po raz pierwszy w życiu Shaunie zabrakło słów.
– Musisz przekonać Becka, że ja nie żyję – powiedziała Elizabeth.
– Trochę na to za późno.
Omiotła wzrokiem pomieszczenie, jakby szukając drogi ucieczki.
– Popełniłam błąd, wracając. Głupi, idiotyczny błąd. Nie mogę zostać. Musisz mu powiedzieć…
– Widzieliśmy protokół sekcji, Elizabeth – powiedziała Shauna. – Tego dżina nie da się już wepchnąć z powrotem do butelki.
Elizabeth zamknęła oczy.
– Co się stało, do diabła? – zapytała Shauna.
– Powrót tutaj był błędem.
– Taak, już to mówiłaś.
Elizabeth przygryzła dolną wargę. W końcu wykrztusiła:
– Muszę już iść.
– Nie możesz – zaoponowała Shauna.
– Co?
– Nie możesz znowu uciec.
– Jeśli zostanę, on zginie.
– On już nie żyje – powiedziała Shauna.
– Nic nie rozumiesz.
– Nie muszę. Jeśli znów go opuścisz, nie przeżyje. Czekałam osiem lat, żeby pogodził się z twoją śmiercią. Wiesz, że tak powinno się stać. Rany się goją. Życie toczy się dalej. Tylko nie dla Becka. – Zrobiła krok w kierunku Elizabeth. – Nie mogę pozwolić ci znów uciec. – Obie miały łzy w oczach. – Nieważne, dlaczego znikłaś – dodała, przysuwając się do niej. – Ważne jest tylko to, że wróciłaś.
– Nie mogę zostać – wykrztusiła Elizabeth.
– Musisz.
– Jeśli nawet będzie to oznaczało jego śmierć?
– Tak – odparła bez wahania Shauna. – Nawet. I wiesz, że mówię prawdę. Dlatego tutaj jesteś. Wiesz, że nie możesz znów zniknąć. Wiesz, że ci na to nie pozwolę. Zrobiła następny krok w jej kierunku.
– Jestem tak zmęczona uciekaniem – szepnęła Elizabeth.
– Wiem.
– Już nie mam pojęcia, co robić.
– Ja też nie. Lecz tym razem nie możesz uciec. Wyjaśnij mu to. Wytłumacz.
Elizabeth uniosła głowę.
– Wiesz, jak bardzo go kocham?
– Taak – odparła Shauna. – Wiem.
– Nie mogę pozwolić, żeby stała mu się krzywda.
– Za późno – odparła Shauna.
Teraz stały bardzo blisko siebie. Shauna chciała wyciągnąć ręce i wziąć ją w objęcia, ale powstrzymała się.
– Czy masz numer jego telefonu? – spytała Elizabeth.
– Tak, dał mi numer komórki…
– Powiedz mu „Delfin”. Spotkam się tam z nim dziś wieczorem.
– Nie wiem, co to ma oznaczać, do diabła.
Elizabeth szybko ominęła ją, zerknęła przez uchylone drzwi i wyślizgnęła się na korytarz.
– On zrozumie – rzuciła.
I odeszła.
41
Tyrese i ja jak zwykle usiedliśmy z tyłu. Poranne niebo miało barwę drzewnego popiołu, kolor nagrobka. Kiedy zjechaliśmy z mostu Jerzego Waszyngtona, powiedziałem Brutusowi, gdzie ma skręcić. Zza swych czarnych okularów Tyrese uważnie wpatrywał się w moją twarz. W końcu zapytał:
– Dokąd jedziemy?
– Do mojego teścia.
Tyrese czekał, aż powiem coś więcej.
– To policjant – dodałem.
– Jak się nazywa?
– Hoyt Parker.
Brutus uśmiechnął się. Tyrese też.
– Znacie go?
– Nigdy z nim nie pracowałem, ale owszem, słyszałem to nazwisko.
– Co masz na myśli, mówiąc, że z nim nie pracowałeś?
Tyrese uciszył mnie machnięciem ręki. Dotarliśmy do granicy miasta. W ciągu ostatnich trzech dni przeżyłem wiele niezwykłych wrażeń. Kolejne można odnotować jako „jazdę po starych kątach z dwoma dilerami narkotyków w samochodzie o przyciemnionych szybach”. Udzieliłem Brutusowi jeszcze kilku wskazówek, zanim zatrzymaliśmy się na pełnej wspomnień stromej Goodhart.
Wysiadłem. Brutus i Tyrese szybko odjechali. Podszedłem do drzwi i posłuchałem długiego dzwonka. Chmury zgęstniały. Błyskawica rozpruła niebo. Ponownie nacisnąłem guzik dzwonka. Poczułem ból ramienia. Wciąż byłem obolały jak diabli po torturach i trudach poprzedniego dnia. Przez moment zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Tyrese z Brutusem nie przyszli mi na pomoc. Potem pospiesznie odsunąłem od siebie tę myśl.
W końcu usłyszałem głos Hoyta:
– Kto tam?
– Beck – powiedziałem.
– Otwarte.
Sięgnąłem do klamki. Zatrzymałem dłoń centymetr od mosiężnego uchwytu. Dziwne. Bywałem tu niezliczoną ilość razy, ale nie przypominałem sobie, aby Hoyt kiedykolwiek pytał, kto stoi za drzwiami. Był jednym z tych ludzi, którzy nie unikają konfrontacji. Ukrywanie się w krzakach to nie dla Hoyta Parkera. On nie bał się niczego i w każdej chwili był gotów to udowodnić, do licha. Dzwonisz do jego drzwi, a on otwiera je i patrzy ci w oczy.
Zerknąłem przez ramię. Tyrese i Brutus znikli. Żaden spryciarz nie będzie parkował przed domem gliniarza w białej podmiejskiej dzielnicy.
– Beck?
Nie miałem wyboru. Pomyślałem o glocku. Kładąc lewą dłoń na klamce, prawą przysunąłem do biodra. Na wszelki wypadek. Obróciłem klamkę i pchnąłem drzwi. Wsunąłem głowę w szparę.
– Jestem w kuchni! – zawołał Hoyt.
Wszedłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. W środku pachniało cytrynowym odświeżaczem pomieszczeń, jednym z tych wkładanych do gniazdka elektrycznego. Ten zapach zdawał się kleić do ciała.
– Chcesz coś zjeść? – zapytał Hoyt.
Wciąż go nie widziałem.
– Nie, dziękuję.
W półmroku powlokłem się w stronę kuchni. Zauważyłem starą fotografię na gzymsie nad kominkiem, ale tym razem nie skrzywiłem się. Kiedy stanąłem na linoleum, powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu. Nikogo. Już miałem się odwrócić, gdy zimny metal dotknął mojej skroni. Czyjaś dłoń nagle chwyciła mnie za kołnierz i mocno szarpnęła do tyłu.
– Jesteś uzbrojony, Beck?
Nie odezwałem się i nie poruszyłem. Nie odrywając lufy od mojej skroni, Hoyt puścił mój kołnierz i obszukał mnie drugą ręką. Znalazł glocka, wyjął go i rzucił na podłogę.
– Kto cię tu przywiózł?
– Przyjaciele – mruknąłem.
– Jacy przyjaciele?
– Hoyt, co to ma znaczyć, do diabła?
Cofnął się. Wtedy się odwróciłem. Trzymał broń wycelowaną w moją pierś. Lufa wydawała się ogromna niczym olbrzymia paszcza szykująca się, by mnie połknąć. Z trudem oderwałem wzrok od tego zimnego ciemnego tunelu.
– Przyszedłeś mnie zabić? – zapytał Hoyt.
– Co? Nie.
Przyjrzałem mu się. Był nieogolony. Oczy miał przekrwione i lekko się chwiał. Pił. I to dużo.
– Gdzie pani Parker? – zapytałem.
– Jest bezpieczna. – Dziwna odpowiedź. – Odesłałem ją.
– Dlaczego?
– Myślałem, że wiesz.
Może wiedziałem. A przynajmniej się domyślałem.
– Dlaczego miałbym chcieć cię zabić, Hoyt?
Wciąż trzymał broń wycelowaną w moją pierś.
– Zawsze nosisz przy sobie ukrytą broń, Beck? Mógłbym wpakować cię za to do więzienia.
– Zrobiłeś mi coś gorszego – powiedziałem.
Wydłużyła mu się mina. Z ust wyrwał się cichy jęk.