Tymczasem Vic Letty nie miał wąsów i nie utykał.
Podjął również dodatkowe środki ostrożności. Nigdy nie otwierał skrytki w obecności innych osób. Nigdy. Jeżeli ktokolwiek odbierał pocztę lub przebywał w pobliżu, Vic udawał, że sprawdza inną skrytkę lub wypełnia dowód nadania albo jakiś inny formularz. Kiedy powietrze było czyste – wyłącznie wtedy – podchodził do skrytki 417.
Wiedział, że nigdy, przenigdy nie można być zbyt ostrożnym.
Przychodząc tutaj, zachował specjalne środki ostrożności. Swoją służbową furgonetkę – montera i serwisanta CableEye, największego operatora telewizji kablowej na Wybrzeżu Wschodnim – zaparkował cztery przecznice dalej. W drodze na pocztę przeszedł przez dwie boczne uliczki. Na roboczy kombinezon narzucił czarną kurtkę bez rękawów, żeby zakryć imię „Vic”, wyszyte na prawej kieszeni na piersi.
Teraz myślał o sporej sumce, która zapewne czekała na niego w skrytce 417, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stał. Swędziły go palce. Ponownie rozejrzał się po sali.
Dwie kobiety sprawdzały swoją pocztę. Jedna obejrzała się i posłała mu roztargniony uśmiech. Vic podszedł do skrytek na drugim końcu pomieszczenia, wziął pęk kluczy – jeden z tych, które pobrzękiwały mu u pasa – i udawał, że szuka wśród nich właściwego. Pochylił głowę, kryjąc twarz.
Kolejny środek ostrożności.
Dwie minuty później kobiety wyjęły pocztę i wyszły. Vic został sam. Szybko przeszedł przez pokój i otworzył swoją skrytkę.
O rany!
Przesyłka zaadresowana do UYS Enterprises. W brązowej kopercie. Bez adresu nadawcy. I dostatecznie gruba, żeby pomieścić poważną sumę.
Vic uśmiechnął się; czy tak wygląda pięćdziesiąt patyków?
Wyciągnął drżące ręce i chwycił paczuszkę. Była przyjemnie ciężka. Serce zaczęło walić mu jak młotem. O słodki Jezu. Siedział w tym interesie już od czterech miesięcy. Zarzucał sieć i łapał całkiem niezłe rybki. Teraz jednak, o Panie, wyciągnął pieprzonego wieloryba!
Ponownie rozejrzawszy się wokół, Vic wepchnął paczuszkę do kieszeni kurtki i pospiesznie opuścił pocztę. Wrócił inną drogą do służbowej furgonetki i pojechał z powrotem do pracy. Od czasu do czasu wkładał rękę do kieszeni i dotykał pakietu. Pięćdziesiąt patyków. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta suma zapierała mu dech.
Zanim dojechał do firmy, zapadła noc. Zaparkował furgonetkę na tyłach i poszedł po kładce dla pieszych do swojego samochodu, zardzewiałej hondy civic z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Patrząc na samochód, zmarszczył brwi i pomyślał: już niedługo.
Na parkingu pracowniczym było cicho. Mrok zaczął działać mu na nerwy. Słyszał dźwięk swoich własnych kroków, znużony stuk roboczych buciorów o asfalt. Zimno wdzierało się pod kurtkę. Pięćdziesiąt patyków. Ma w kieszeni pięćdziesiąt patyków.
Vic zgarbił się i przyspieszył kroku.
Prawdę mówiąc, tym razem miał stracha. Będzie musiał skończyć z tym. To był dobry interes, bez dwóch zdań. Nawet wspaniały. Teraz jednak zabrał się do dużych chłopców. Zastanawiał się nad tym posunięciem, zważył wszystkie za i przeciw, po czym doszedł do wniosku, że prawdziwi mistrzowie – ci, którzy naprawdę są panami swego życia – robią takie rzeczy.
A Vic chciał być prawdziwym mistrzem w swoim fachu.
Pomysł był prosty, co tym bardziej czyniło go tak wspaniałym. Każdy dom podłączony do telewizji kablowej ma skrzynkę z przełącznikami. Kiedy zamawiasz dodatkowy kanał, taki jak HBO lub Showtime, twój przyjaciel monter przychodzi i przestawia kilka przełączników. W tej skrzynce mieści się całe twoje kablowe życie. A ono jest częścią twego prawdziwego ja.
Operatorzy sieci i hotele z telewizją kablową w pokojach zawsze podkreślają, że na rachunku nie są wyszczególnione tytuły oglądanych przez ciebie filmów. To prawda, ale to wcale nie oznacza, że oni ich nie znają. Spróbuj spierać się z nimi o wysokość rachunku. Będą ci je recytować, aż padniesz z wrażenia.
Vic szybko się zorientował – nie wdając się zbytnio w techniczne szczegóły – że sieci kablowe opierają się na kodach przesyłanych przez skrzynkę z przełącznikami do komputerów w siedzibie firmy. On mógł wchodzić na słupy, otwierać te skrzynki i odczytywać numery. Kiedy wracał do biura, wprowadzał kody do komputera i już wszystko wiedział.
Mógł na przykład dowiedzieć się, że o osiemnastej po południu drugiego lutego ty i twoja rodzina oglądaliście płatny przedpremierowy pokaz „Króla Lwa”. Lub, co będzie lepszym przykładem, że od dwudziestej trzydzieści siódmego lutego zamówiłeś „Polowanie na Miss Października” i „Na złotowłosej” na kanale Sizzle TV.
Kapujecie, o co chodzi?
Z początku Vic wybierał przypadkowe domy. Pisał list do właściciela posiadłości. Krótki i mrożący krew w żyłach. Wymieniał, jakie filmy pornograficzne oglądano, o której godzinie, którego dnia. Jasno dawał do zrozumienia, że kopie tego wykazu zostaną rozesłane do wszystkich członków rodziny, przyjaciół i pracodawcy. Potem żądał pięćset dolarów za zachowanie milczenia. Może była to niewielka suma, ale Vic uznał ją za idealną – wystarczająco dużą, by zapewnić mu dochód, a na tyle skromną, by większość ofiar nie wzbraniała się przed jej wydaniem.
A jednak – z początku zaskoczyło to Vica – zaledwie co dziesiąty adresat odpowiadał na list. Vic nie wiedział dlaczego. Może oglądanie filmów pornograficznych nie było już powodem do wstydu. Może żony tych facetów o tym wiedziały. Prawdziwą przyczyną takiego stanu rzeczy okazało się to, że Vic wybierał ofiary zupełnie przypadkowo.
Powinien bardziej się przyłożyć. Powinien starannie dobierać jeleni.
Wtedy wpadł na pomysł, aby skupić się na przedstawicielach pewnych zawodów, tych, którzy mogliby wiele stracić w wyniku ujawnienia pewnych faktów. I znów w komputerach firmy znalazł wszystkie potrzebne mu informacje. Zaczął szantażować nauczycieli. Pracowników przedszkoli. Ginekologów. Wszystkich tych, których życie zawodowe mogłoby ucierpieć na skutek skandalu. Nauczyciele najszybciej wpadali w panikę, ale też mieli najmniej pieniędzy. Vic zaczął się lepiej przygotowywać. W listach umieszczał imię żony. Nazwisko pracodawcy. W wypadku nauczycieli, groził przesłaniem „dowodów perwersji” – sformułowanie to sam wymyślił – radzie pedagogicznej i rodzicom uczniów. Lekarzom zaś groził dostarczeniem „dowodu” właściwej komisji lekarskiej, redakcji lokalnej gazety, sąsiadom i pacjentom.
Pieniądze zaczęły spływać szybciej.
Do dzisiejszego dnia ten interes przyniósł Vicowi prawie czterdzieści tysięcy dolarów. A teraz złowił swoją największą rybę – tak wielką, że z początku zamierzał zostawić ją w spokoju. Nie mógł jednak. Nie mógł zrezygnować z największego numeru swego życia.