Dwa tygodnie później spotkaliśmy się w drugiej klasie panny Sobel i od tej pory – proszę, nie śmiejcie się z tego – staliśmy się bratnimi duszami. Dorośli uważali łączącą nas więź za słodką i niezdrową. Jako nierozłączna para przeszliśmy od urwisowania i kopania piłki przez etap szczenięcej miłości, młodzieńczego zauroczenia i namiętnych randek w szkole średniej. Wszyscy czekali, kiedy się sobie znudzimy. Także my. Oboje byliśmy bystrymi dzieciakami, szczególnie Elizabeth, najlepszymi uczniami, racjonalnie podchodzącymi nawet do irracjonalnej miłości. Rozumieliśmy, jak niewielką ma szansę przetrwania.
A jednak byliśmy tu teraz, dwudziestopięcioletni, siedem miesięcy po ślubie, powróciwszy na miejsce, gdzie pocałowaliśmy się po raz pierwszy, mając po dwanaście lat.
Wiem, że to ckliwe.
Przeciskaliśmy się przez krzaki i powietrze tak wilgotne, że niemal krępowało ruchy. W powietrzu unosił się drażniący gardło zapach sosnowej żywicy. Szliśmy po wysokiej trawie. Za naszymi plecami moskity i tym podobne owady, brzęcząc, podrywały się w powietrze. Drzewa rzucały drugie cienie, które można było interpretować w dowolny sposób, tak samo jak doszukiwać się sensu w kształtach chmur lub kleksach Rorschacha.
Zeszliśmy ze ścieżki i przedarliśmy się przez gąszcz. Elizabeth szła pierwsza. Ja dwa kroki za nią, co – kiedy teraz o tym myślę – miało niemal symboliczne znaczenie. Zawsze wierzyłem, że nic nas nie rozdzieli – przecież dowodziła tego historia naszej znajomości, czyż nie? – lecz teraz bardziej niż kiedykolwiek czułem, jak odpychają ode mnie poczucie winy.
Mojej winy.
Idąca przodem Elizabeth dotarła do dużego, podobnego do fallusa głazu, a na prawo od niego rosło nasze drzewo. Nasze inicjały oczywiście były wyryte w korze:
E.P.
+
D.B.
I owszem, otoczone serduszkiem. Pod nim widniało dwanaście nacięć, po jednym na każdą rocznicę naszego pierwszego pocałunku. Już miałem rzucić jakąś dowcipną uwagę o tym, jacy jesteśmy ckliwi, ale rozmyśliłem się, kiedy ujrzałem twarz Elizabeth, na której piegi znikły już lub pojaśniały, dumnie uniesioną głowę, długą i smukłą szyję, ciemnozielone oczy i czarne włosy splecione w gruby warkocz. W tym momencie o mało jej nie powiedziałem prawdy, lecz coś mnie powstrzymało.
– Kocham cię – rzuciłem.
– Już zaspokoiłeś żądzę.
– Och.
– Ja też cię kocham.
– Dobrze, dobrze – odparłem z udawanym zniechęceniem – zaspokoję i twoją.
Uśmiechnęła się, lecz miałem wrażenie, że w jej oczach dostrzegłem wahanie. Wziąłem ją w ramiona. Kiedy miała dwanaście lat i w końcu zebraliśmy się na odwagę, żeby tego spróbować, cudownie pachniała szamponem do włosów i truskawkowym Pixie Stix. Byłem oszołomiony nowym doznaniem i podniecony odkryciem. Dzisiaj pachniała bzem i cynamonem. Pocałunek był jak ciepły blask płynący wprost z mojego serca. Kiedy nasze języki stykały się, wciąż przechodził mnie dreszcz. Elizabeth odsunęła się, zdyszana.
– Chcesz pełnić honory domu? – zapytała.
Wręczyła mi nóż, a ja zrobiłem trzynaste nacięcie na pniu drzewa. Trzynaste. Patrząc wstecz, może to był ten ostrzegawczy znak.
Kiedy wróciliśmy nad jezioro, było już ciemno. Blady księżyc przedarł się przez mrok, niczym samotna latarnia morska. Wieczór był cichy, nawet świerszcze milczały. Elizabeth i ja pospiesznie rozebraliśmy się. Popatrzyłem na nią w blasku księżyca i ścisnęło mnie w gardle. Zanurkowała pierwsza, niemal nie pozostawiając kręgów na wodzie. Niezgrabnie poszedłem w jej ślady. Woda była zaskakująco ciepła. Elizabeth płynęła precyzyjnymi, równymi uderzeniami ramion, sunąc po wodzie, jakby ta rozstępowała się przed nią. Ja podążałem za nią, chlapiąc i prychając. Pluski przelatywały po wodzie, odbijając się jak płaskie kamyki. Elizabeth odwróciła się i wpadła mi w ramiona. Jej skóra była ciepła i mokra. Kochałem jej skórę. Trzymaliśmy się w objęciach. Przycisnęła piersi do mojego torsu. Czułem bicie jej serca i słyszałem jej oddech. Odgłosy życia. Pocałowaliśmy się. Moja dłoń przesunęła się w dół po jej cudownie gładkich plecach.
Kiedy skończyliśmy – kiedy znów było tak dobrze – podciągnąłem się na tratwę i bezwładnie opadłem na nią. Machałem nogami, dysząc i rozpryskując wodę.
Elizabeth zmarszczyła brwi.
– Cóż to, zamierzasz teraz zasnąć?
– I chrapać.
– Prawdziwy mężczyzna.
Wyciągnąłem się wygodnie, splótłszy dłonie pod głową. Chmura przesłoniła księżyc, zmieniając błękit nocy w bladą szarość. Wokół panowała cisza. Usłyszałem, jak Elizabeth wyszła z wody i weszła na pomost. Próbowałem coś dojrzeć w ciemności. Ledwie dostrzegłem zarys jej nagiego ciała. Mimo to zaparło mi dech. Patrzyłem, jak się pochyliła i wycisnęła wodę z włosów. Potem się wyprostowała i odrzuciła głowę do tyłu.
Tratwa powoli odpływała od brzegu. Usiłowałem uporządkować to, co mi się przydarzyło, lecz nawet ja sam nie rozumiałem wszystkiego. Tratwa odpływała. Zacząłem tracić z oczu Elizabeth. Kiedy wchłonął ją mrok, podjąłem decyzję. Powiem jej. Powiem jej wszystko.
Kiwnąłem głową i zamknąłem oczy. Ciężar spadł mi z serca. Słuchałem, jak woda cicho omywa tratwę.
Nagle dotarł do mnie dźwięk otwieranych drzwi samochodu.
Usiadłem.
– Elizabeth?
Cisza, w której słyszałem tylko swój oddech.
Ponownie spróbowałem dostrzec jej postać. Przyszło mi to z trudem, ale przez chwilę widziałem ją. A przynajmniej tak mi się zdawało. Teraz nie jestem już pewien, tak samo jak nie mam pewności, czy ma to jakieś znaczenie. Tak czy inaczej, Elizabeth stała nieruchomo i może patrzyła na mnie.
Możliwe, że przymknąłem oczy – tego też nie jestem pewien – a kiedy je otworzyłem, już znikła.
Serce podeszło mi do gardła.
– Elizabeth!
Żadnej odpowiedzi.
Wpadłem w panikę. Stoczyłem się z tratwy i popłynąłem w kierunku pomostu. Moje ręce cięły wodę z głośnym, ogłuszająco głośnym pluskiem. Nie słyszałem, co się dzieje na brzegu – jeśli coś się tam działo. Zatrzymałem się.
– Elizabeth!
Przez długą chwilę wokół panowała cisza. Chmura wciąż zasłaniała księżyc. Może Elizabeth weszła do domku. Może poszła wyjąć coś z samochodu. Otworzyłem usta, żeby znów ją zawołać.
Wtedy usłyszałem jej krzyk.
Wyciągnąłem się na wodzie i popłynąłem, najszybciej jak mogłem, wściekle młócąc rękami i nogami. Byłem jednak daleko od pomostu. Próbowałem coś na nim wypatrzyć, ale było już zbyt ciemno, a księżyc słał tylko cienkie smugi blasku, które niczego nie oświetlały.