– Czego chcesz, Beck? – odezwał się lekko bełkotliwym głosem.
Usadowiłem się wygodnie na siedzeniu.
– Powiedz Griffinowi Scope’owi, żeby wypuścił chłopca.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparł, zupełnie nieprzekonująco.
– O wymianie, szantażu, okupie. Wybierz, co chcesz, Hoyt. Teraz znam już prawdę.
– Gówno wiesz.
– Tamtej nocy nad jeziorem – zacząłem. – Kiedy namówiłeś Elizabeth, żeby nie szła na policję…
– Już o tym rozmawialiśmy.
– Teraz interesuje mnie coś innego. Czego tak naprawdę się obawiałeś… tego, że ją zabiją, czy tego, że aresztują ciebie?
Powoli przeniósł spojrzenie na mnie.
– Zabiliby ją, gdybym nie namówił jej do ucieczki.
– Nie wątpię – odparłem. – A jednak było ci to na rękę, Hoyt. Ubiłeś dwa ptaki jednym kamieniem. Zdołałeś uratować jej życie i uchronić siebie przed więzieniem.
– A za co właściwie miałbym pójść do więzienia?
– Zaprzeczasz, że byłeś na liście płac Scope’a?
Wzruszył ramionami.
– Myślisz, że jestem jedynym, który brał ich pieniądze?
– Nie.
– No to czemu miałbym się martwić bardziej niż inni gliniarze?
– Z powodu tego, co zrobiłeś.
Dopił drinka, rozejrzał się za butelką i nalał sobie następnego.
– Do diabła, nie wiem, o czym mówisz.
– Wiesz, czego szukała Elizabeth?
– Dowodów nielegalnych interesów Brandona Scope’a – rzekł. – Prostytucji. Handlu nieletnimi dziewczętami. Narkotykami. On chciał odgrywać złego faceta.
– I co jeszcze? – naciskałem, starając się powstrzymać drżenie głosu.
– O czym ty mówisz?
– Gdyby w dalszym ciągu szukała, mogłaby odkryć znacznie poważniejsze przestępstwo. – Nabrałem tchu. – Mam rację, Hoyt?
Kiedy to powiedziałem, wyraźnie oklapł. Odwrócił głowę i spojrzał prosto przed siebie przez przednią szybę.
– Morderstwo – dokończyłem.
Próbowałem spojrzeć tam, gdzie on, lecz ujrzałem tylko narzędzia Searsa, starannie powkładane w uchwyty. Wkrętaki z żółto-czarnymi rękojeściami, uszeregowane dokładnie według rozmiarów, płaskie po lewej, krzyżakowe po prawej. Między nimi trzy klucze uniwersalne i młotek.
– Elizabeth nie była pierwszą osobą, która usiłowała ukrócić proceder Brandona Scope’a – powiedziałem. Potem zamilkłem i czekałem… czekałem, aż na mnie spojrzy. Potrwało to chwilę, ale w końcu się doczekałem. I ujrzałem to w jego oczach. Nie mrugał i nie usiłował niczego ukryć. Zobaczyłem to. I on o tym wiedział.
– Zabiłeś mojego ojca, Hoyt?
Pociągnął długi łyk ze szklanki, przepłukał płynem usta i z trudem przełknął. Trochę whiskey pociekło mu po brodzie. Nie próbował jej wytrzeć.
– Gorzej – rzekł, zamykając oczy. – Zdradziłem go.
Wzbierał we mnie gniew, lecz mój głos brzmiał zdumiewająco spokojnie.
– Dlaczego?
– Daj spokój, Davidzie. Na pewno już się domyślasz.
Znów poczułem przypływ wściekłości.
– Mój ojciec pracował z Brandonem Scope’em – zacząłem.
– Nie tylko – przerwał mi. – Griffin Scope zrobił go nauczycielem swojego syna. Twój ojciec bardzo dobrze poznał Brandona.
– Tak jak Elizabeth.
– Tak.
– I pracując razem z nim, ojciec odkrył, jakim potworem jest w rzeczywistości Brandon. Mam rację? – Hoyt tylko pociągnął łyk whiskey. – Nie wiedział, co robić – ciągnąłem. – Bał się cokolwiek powiedzieć, ale nie mógł milczeć. Dręczyło go poczucie winy. Dlatego przez kilka miesięcy przed śmiercią był taki zgaszony.
Zamilkłem i pomyślałem o ojcu… przestraszonym, samotnym, nie mającym się do kogo zwrócić. Dlaczego tego nie dostrzegłem? Dlaczego nie wyjrzałem ze swojego świata i nie zauważyłem jego cierpienia? Czemu nie wyciągnąłem do niego ręki? Dlaczego jakoś mu nie pomogłem?
Spojrzałem na Hoyta. W kieszeni miałem pistolet. Jakże byłoby to proste. Wyjąć broń i nacisnąć spust. Bach. Koniec. Tylko że z własnego doświadczenia wiedziałem, że to niczego nie rozwiązywało. Wprost przeciwnie.
– Mów dalej – zachęcił Hoyt.
– Po jakimś czasie postanowił zwierzyć się przyjacielowi. Nie tylko przyjacielowi, ale jednocześnie policjantowi pracującemu dla wymiaru sprawiedliwości i mającemu zwalczać przestępczość. – Krew ponownie zawrzała mi w żyłach, grożąc wybuchem. – Tobie, Hoyt.
Jego twarz wykrzywił dziwny skurcz.
– Zgadza się?
– Jak najbardziej – odparł.
– A ty powiedziałeś Scope’owi, prawda?
Kiwnął głową.
– Myślałem, że przeniosą go albo coś. Żeby trzymać go z daleka od Brandona. Nie przypuszczałem, że… – Skrzywił się, najwyraźniej nienawidząc siebie za tę próbę samousprawiedliwienia. – Jak się dowiedziałeś?
– Dało mi do myślenia nazwisko Melvina Bartoli. Był świadkiem tego „wypadku”, w którym zginął mój ojciec, lecz on też pracował dla Scope’a. – Ujrzałem szeroki uśmiech ojca. Zacisnąłem pięści. – A ponadto twoje kłamstwo, że uratowałeś mi życie – dodałem. – Rzeczywiście wróciłeś nad jezioro, po tym jak zastrzeliłeś Bartolę i Wolfa. Lecz nie po to, żeby mnie ratować. Popatrzyłeś, niczego nie zauważyłeś i uznałeś, że nie żyję.
– Uznałem, że nie żyjesz – powtórzył. – Nie chciałem twojej śmierci.
– Gadanie – rzuciłem.
– Nigdy nie chciałem twojej krzywdy.
– Ale też niespecjalnie się nią przejąłeś – dodałem. – Wróciłeś do samochodu i powiedziałeś Elizabeth, że utonąłem.
– Starałem się ją namówić, żeby znikła – rzekł. – To mi pomogło.
– Pewnie byłeś zdziwiony, kiedy się dowiedziałeś, że żyję.
– Raczej zaszokowany. Jak udało ci się przeżyć?
– To nieistotne.
Hoyt opadł na fotel, jakby był skrajnie wyczerpany.
– Pewnie nie – zgodził się. Wyraz jego twarzy znów się zmienił i ze zdziwieniem usłyszałem: – Co jeszcze chcesz wiedzieć?
– Nie zaprzeczasz, że było tak, jak powiedziałem?
– Nie.
– I znałeś Melvina Bartolę, prawda?
– Prawda.
– To od Bartoli dowiedziałeś się o planowanym zamachu na Elizabeth. Tylko nie mam pojęcia dlaczego. Może miał wyrzuty sumienia? A może nie chciał jej śmierci?
– Bartola wyrzuty sumienia? – zaśmiał się Hoyt. – Daj spokój. To był parszywy drań. Przyszedł z tym do mnie, bo pomyślał, że zarobi podwójnie. Zgarnie forsę od Scope’a i ode mnie. Powiedziałem mu, że zapłacę mu podwójnie i pomogę wyjechać z kraju, jeśli pomoże mi upozorować jej śmierć.