Lowell zakaszlał, zasłaniając usta pięścią.
– Nie mamy pewności, proszę pani. Jedynymi znanymi ofiarami KillRoya były kobiety. Nigdy przedtem nie ukrywał ciał, a przynajmniej nie wiadomo nam, żeby to robił. Ponadto skóra obu tych mężczyzn uległa rozkładowi, więc nie można stwierdzić, czy zostali napiętnowani.
Napiętnowani. Zakręciło mi się w głowie. Zamknąłem oczy i starałem się nie słuchać.
3
Nazajutrz popędziłem do mojego gabinetu wcześnie rano i przybyłem dwie godziny przed pierwszym zarejestrowanym pacjentem. Włączyłem komputer, odnalazłem tę dziwną wiadomość i kliknąłem hiperłącze. Znów pojawił się komunikat o błędzie. Wcale mnie to nie zdziwiło. Wpatrywałem się w tę wiadomość, odczytując ją raz po raz, jakby mogła mieć jakieś ukryte znaczenie. Nie doszukałem się go.
Poprzedniego wieczoru oddałem krew do analizy. Badania DNA potrwają kilka tygodni, ale szeryf Lowell sądził, że wstępne wyniki otrzymają znacznie wcześniej. Próbowałem wyciągnąć z niego coś więcej, lecz trzymał język za zębami. Coś przed nami ukrywał. Nie miałem pojęcia, co to mogło być.
Siedząc w gabinecie i czekając na pierwszego pacjenta, odtwarzałem w myślach wizytę szeryfa. Rozmyślałem o tych dwóch ciałach. Myślałem o kiju baseballowym. I pozwoliłem sobie pomyśleć o piętnowaniu.
Ciało Elizabeth znaleziono przy Route 80 pięć dni po porwaniu. Koroner stwierdził, że nie żyła od dwóch dni. To oznaczało, że przez trzy dni pozostawała w rękach Elroya Kellertona, pseudonim KillRoy. Trzy dni. Sama z potworem. Trzy wschody i zachody słońca, przerażona w ciemnościach, okropnie cierpiąc. Usilnie starałem się o tym nie myśleć. Są takie miejsca, do których nie należy zapuszczać się myślami, ale one i tak tam podążają.
KillRoya złapano trzy tygodnie później. Przyznał się do zamordowania czternastu kobiet, poczynając od studentki koedukacyjnej uczelni w Ann Arbor, a kończąc na prostytutce z Bronxu. Wszystkie czternaście ofiar znaleziono porzucone na poboczach dróg, jak śmieci. Wszystkie zostały napiętnowane literą „K”. Naznaczone jak bydło. Innymi słowy, Elroy Kellerton wziął metalowy pogrzebacz, włożył go do ognia, nałożył ochronną rękawicę, zaczekał, aż pogrzebacz rozgrzeje się do czerwoności, a potem ze skwierczącym sykiem oparzył moją piękną Elizabeth.
Zabłądziłem myślami w jeden z tych mrocznych zaułków i przed oczami zaczęły mi przepływać obrazy. Zacisnąłem powieki, usiłując je przegnać. Nie zdołałem. Nawiasem mówiąc, on wciąż żył. Mówię o KillRoyu. Proces apelacyjny pozwala takiemu potworowi oddychać, czytać, rozmawiać, udzielać wywiadów CNN, przyjmować wizyty różnych misjonarzy, uśmiechać się. A tymczasem jego ofiary gryzą ziemię. Jak już powiedziałem, Bóg ma szczególne poczucie humoru.
Obmyłem twarz zimną wodą i spojrzałem w lustro. Wyglądałem jak kupka nieszczęścia. Od dziewiątej zaczęli zgłaszać się pacjenci. Wciąż spoglądałem na ścienny zegar, czekając na szóstą piętnaście – „czas całusa”. Wskazówki zegara pełzły naprzód jak zanurzone w gęstym syropie.
Pogrążyłem się w pracy. Zawsze umiałem się skoncentrować. Jako dzieciak mogłem uczyć się godzinami. Teraz również potrafię skupić się na pracy. Zrobiłem to po śmierci Elizabeth. Niektórzy twierdzą, że ukrywam się w pracy, że wolę pracować niż żyć. Na takie uwagi odpowiadam po prostu: „I co z tego?”.
W południe pochłonąłem kanapkę z szynką, popiłem ją dietetyczną colą i zacząłem przyjmować następnych pacjentów. Pewien ośmiolatek w ciągu roku był osiemdziesiąt razy u kręgarza w związku z „wadą kręgosłupa”. Nie skarżył się na bóle krzyża. Padł ofiarą oszukańczych praktyk stosowanych przez kilku kręgarzy działających w okolicy. Proponują prezent w postaci telewizora lub magnetowidu tym rodzicom, którzy przyprowadzą do nich swoje dzieci. Potem wystawiają opiece zdrowotnej rachunek za wizytę. Medicaid to cudowna i potrzebna rzecz, ale naciągają ją jak gumę modelarską. Kiedyś przywieziono mi karetką do szpitala szesnastoletniego chłopca z lekkimi oparzeniami od słońca. Dlaczego karetką, a nie taksówką lub metrem? Jego matka wyjaśniła mi, że za te dwa ostatnie środki transportu musiałaby zapłacić z własnej kieszeni albo czekać na refundację. Medicaid od razu płaci za karetkę.
O piątej po południu pożegnałem ostatniego pacjenta. Personel pomocniczy wyszedł o piątej trzydzieści. Zaczekałem, aż w przychodni nie będzie nikogo, po czym usiadłem przed komputerem. W tle słyszałem dzwoniący telefon. Po piątej trzydzieści rozmowy przyjmuje automatyczna sekretarka i pozostawia dzwoniącym do wyboru kilka różnych możliwości, lecz z jakiegoś powodu włączała się dopiero po dziesiątym dzwonku. To dzwonienie doprowadzało mnie do szału.
Połączyłem się z serwerem, odnalazłem pocztę i kliknąłem na hiperłącze. Nic. Rozmyślałem o tej dziwnej wiadomości i znalezionych ciałach. Musiał istnieć między nimi jakiś związek. Wciąż wracałem myślami do tego pozornie oczywistego faktu. Zacząłem rozważać możliwości.
Pierwsza z nich: ci dwaj zabici to robota KillRoya. To prawda, że jego pozostałe ofiary były kobietami i nie ukrywał ich zwłok, ale czy nie mógł popełnić innych morderstw?
Druga: KillRoy namówił tych ludzi, żeby pomogli mu porwać Elizabeth. To mogło wiele tłumaczyć. Na przykład znalezienie drewnianego kija baseballowego, jeśli rzeczywiście była na nim moja krew. Ponadto wyjaśniało jedną z moich wątpliwości związanych z tym porwaniem. Teoretycznie KillRoy, jak większość seryjnych morderców, działał sam. Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób zdołał zaciągnąć Elizabeth do samochodu, a jednocześnie zaczaić się i czekać, aż wyjdę z wody? Zanim znaleziono jej ciało, organy ścigania zakładały, że zabójców było co najmniej dwóch. Dopiero po znalezieniu zwłok Elizabeth, napiętnowanych literą „K”, zrezygnowano z tej hipotezy. Uznano, że KillRoy mógł najpierw ogłuszyć lub jakoś obezwładnić Elizabeth, a potem zaatakował mnie. Trochę naciągana teoria, ale jeśli się uprzeć, można było w nią uwierzyć.
Teraz mieliśmy inne wyjaśnienie. Miał wspólników. I potem ich zabił.
Trzecie wyjaśnienie było najprostsze: krew na kiju baseballowym nie należała do mnie. Grupa B plus nie jest często spotykana, ale też nie jest niezwykle rzadka. Prawdopodobnie te ciała nie miały nic wspólnego ze śmiercią Elizabeth.
Nie mogłem w to uwierzyć.
Sprawdziłem zegar komputera. Był połączony z jakimś satelitą, który podawał dokładny czas.
18.04.42.
Dziesięć minut i osiemnaście sekund.
Do czego?
Telefon wciąż dzwonił. Ściszyłem go i siedziałem, bębniąc palcami. Niecałe dziesięć minut. W porządku, jeśli stan hiperłącza ma się zmienić, to zapewne już się to stało. Chwyciłem mysz i nabrałem tchu.