Выбрать главу

— Ty sukinsynie — odpowiedział Blaine, czując, że nie jest to adekwatne słowo.

— Tylko tacy mają się dobrze — usłyszał w odpowiedzi. — Nie bywacie głodni?

— Ty i twoje rancho w Arizonie!

— Dzierżawię je i zamierzam osiąść tam, gdy już przejdę na emeryturę. Będę hodował rośliny, przystosowane do warunków półpustynnych. Wydaje mi się, że wiem więcej o Arizonie niż wielu tamtejszych mieszkańców. Ale rancho wymaga nakładów. Ubezpieczenie na życie po śmierci również. Każdy stara się, jak może.

— Hiena również.

Orc westchnął głęboko.

— Cóż, interesy zawsze zostaną interesami. Podejrzewam, że mój nie jest gorszy od kilku innych. Świat, w którym żyjemy, jest podły i okrutny. Pewnie, gdy już będę na rancho, pewnego dnia poczuję skruchę i żal.

— Nie dożyjesz tego dnia — powiedział Blaine.

— Czyżby?

— Pewnej nocy ktoś spostrzeże, że podtruwasz mu napój. Skończysz życie w rynsztoku z rozłupanym łbem. I taki będzie twój koniec.

— Jedynie mojego ciała — skorygował Orc. — W tym czasie moja dusza pomaszeruje do świetlanej krainy. Zapłaciłem, gdzie trzeba i kupiłem sobie niebo.

— Nie zasługujesz na to!

Orc parsknął śmiechem. Nawet Melhill nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu.

— Mój biedny przyjacielu, nikt się tym nie przejmuje. Powinieneś wiedzieć nie od dziś, że życie wieczne nie należy do słabeuszy i mięczaków, bez względu na to, ile są warci. Tylko spryciarze z kieszeniami pełnymi mamony, umiejący dobrze urządzić się w tym życiu, załatwiają sobie nieśmiertelność.

— Nie wierzę! To nieuczciwe, to niesprawiedliwe!

— Jesteś idealistą — powiedział Orc, patrząc na niego z zainteresowaniem, jakby miał przed sobą ostatniego przedstawiciela gatunku moa.

— Możesz mnie nazywać, jak chcesz, ale jestem pewny, że nawet jeśli osiągniesz życie wieczne, to znajdzie się tam dla ciebie mały kącik pełen ognia!

— Żadne naukowe badania nie potwierdzają istnienia piekła. Zbyt mało jednak wiemy o tamtej krainie. Może będę płonął. Może nawet powstała tam fabryczka, w której posklejają twoją roztrzaskaną psychikę… Ale skończmy kłótnię. Przykro mi, nadeszła już pora.

Orc zniknął. Krata otworzyła się, wpuszczając pięciu mężczyzn.

— Nie! — krzyknął Melhill.

Skupili się wokół kosmonauty. Unikając sprawnie jego ciosów, obezwładnili go i zakneblowali.

Gdy szykowali się do wyjścia z Melhillem z pokoju, w drzwiach pojawił się Orc.

— Puśćcie go — rozkazał. — Półgłówki, pomyliliście ludzi. Chodziło o tego — wskazał na Blaine’a.

Blaine, który już przygotował się psychicznie do straty przyjaciela, był zupełnie zaskoczony. Zanim zdążył otrząsnąć się i przygotować do obrony, już było po wszystkim.

— Przykro mi — powiedział Orc, gdy wyprowadzano Blaine’a. — Klient zażyczył sobie ciała dokładnie takiego jak twoje.

Blaine odzyskał nagle siły, próbował się wyrwać.

— Zabiję ciebie! — krzyknął w stronę Orca. — Przysięgam, że zabiję!

— Nie uszkodźcie go — powiedział Orc do zachowujących się obojętnie mężczyzn.

Jakąś szmatą zakryto mu usta i nos. Poczuł słodki zapach. Chloroform. Gasnącymi oczami zobaczył poszarzałą twarz Melhilla, patrzącego przez kratę drzwi.

8

Po odzyskaniu przytomności najpierw sprawdził, czy wciąż jest Thomasem Blaine’em, czy nadal ma swoje ciało. Wszystko było w porządku. Na razie zabiegu nie przeprowadzono.

Leżał ubrany na dywanie. Po chwili usiadł. Ktoś zbliżył się do drzwi. Chyba przecenili wpływ chloroformu na jego ciało. Nadal ma szansę!

Stanął przy framudze. Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł szybkim krokiem do środka. Blaine doskoczył i zadał cios.

Próbował w trakcie osłabić siłę uderzenia, zmienić jego kierunek, ale na próżno: uderzona w szczękę Marie Thorne upadła bezwładnie na ziemię.

Przeniósł ją na dywan. Po kilku minutach ocknęła się. Poczuł na sobie jej wzrok.

— Blaine, jest pan kretynem.

— Nie wiedziałem, kto idzie — odpowiedział. Już w chwili, gdy to mówił, zdał sobie sprawę z tego, że kłamie. Rozpoznał ją dostatecznie wcześnie, ale wypełniała go wówczas jakaś wściekłość i nie dbał o konsekwencje. Czuł prawdziwą przyjemność, że może znokautować chłodną i powściągliwą Mańe Thorne. Uzmysłowił sobie, że jest w nim coś, co wymyka się spod kontroli.

— Pani Thorne, dla kogo wykupiła pani znoje ciało?

Spojrzała na niego.

— Dla pana, skoro najwyraźniej nie potrafi pan sam o nie zadbać.

Jeśli tak, ma jeszcze przed sobą kawałek życia. Żaden gruby, obleśny staruch nie zawładnie jego ciałem. Wspaniale! Chciał żyć. Wolałby to jednak zawdzięczać komu innemu.

— Mógłbym lepiej sobie radzić, gdybym został zaznajomiony z tym światem.

— Zamierzałam wszystko wyjaśnić. Dlaczego pan nie poczekał?

— Po tym, jak mnie pani potraktowała?

— Przepraszam, jeśli byłam zbyt szorstka. Przygnębiła mnie decyzja pana Reilly’ego, dotycząca odwołania kampanii reklamowej. Ale czy pan nie rozumie? Gdybym była mężczyzną…

— Ale pani nie jest — przypomniał.

— Co za różnica? Podejrzewam, że ma pan przestarzałe poglądy na temat roli i miejsca kobiet.

— Nie sądzę, że są przestarzałe.

— Oczywiście — wskazała na lekko zaczerwienione i trochę opuchnięte miejsce na szczęce. — No cóż, czy wyrównaliśmy rachunki? A może chciałby pan uderzyć mnie ponownie?

— Dziękuję, raz wystarczy.

Stała, niezbyt pewnie trzymając się na nogach. Objął ją ramieniem i momentalnie zmieszał się. Zawsze wyobrażał sobie, że jest wysportowana, o ciele twardym jak ze stali. Niespodziewanie odkrył, że trzyma w ramionach elastyczną miękkość. Patrzył na nią z tak bliska, że wyraźnie widział niesforne włoski, wymykające się z gładko zaczesanych pasm i mały pieprzyk na czole, tuż przy linii włosów. W jednej chwili Marie Thorne z niezbyt realnej postaci zmieniła się w ludzką istotę.

— Mogę stać bez pomocy — usłyszał.

Dopiero po dłuższej chwili opuścił rękę.

— Biorąc pod uwagę okoliczności — patrzyła na niego stanowczo — uważam, że nasze stosunki nie powinny wykraczać poza sferę ściśle oficjalną.

Jedno zaskoczenie po drugim. Ona również zaczęła widzieć w nim człowieka. Co więcej — dostrzegła, że jest mężczyzną, i to nią wstrząsnęło. Fakt ten sprawił mu dużą przyjemność, lecz nie dlatego (przynajmniej chciał, by tak było), że podobała mu się, czy pragnął jej. Ale dlatego, że zachwiał jej równowagę, zrobił rysę w pancerzu, który nosiła.

— Proszę bardzo, pani Thorne — odpowiedział.

— Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Szczerze mówiąc, nie jest pan w moim typie.

— A jaki jest pani typ?

— Lubię wysokich, szczupłych mężczyzn, posiadających pewien wdzięk, obytych i wyrafinowanych.

— Ale…

— Czy pójdziemy na lunch? — zmieniła temat. — Poza tym, pan Reilly chciałby zamienić z panem kilka słów. Sądzę, że przedstawi jakąś propozycję.

Wyszedł za nią z pokoju, czyniąc sobie wyrzuty. Czy czasem nie drwiła sobie z niego? Wysoki, szczupły, pełen wdzięku, wyrafinowany mężczyzna. Cholera, taki przecież był! Wciąż jest w środku tej góry mięśni. Gdzie ona ma oczy! Już dawno powinna to sama zauważyć!