Выбрать главу

— No i zamordowali tego biedaczynę, Fitzsimmonsa szepnął Blaine.

— Ten biedaczyna — odezwała się Marie Thorne doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Miał trzydzieści siedem lat i nic mu w życiu się nie udawało. Nie umiał zapewnić sobie pracy, mierne dochody nie wystarczały na nic. W żadnym wypadku nie mógł liczyć na życie pośmiertne. Wykorzystał swoją szansę. Co więcej — jego żona i pięcioro dzieci, dotychczas żyjący w nędzy, dzięki sumie, jaką wpłacił pan Reilly, nie tylko mają zapewnione dostatnie życie, ale stać ich będzie na opłacenie przyzwoitego wykształcenia.

— Na ich cześć — hip, hip, hurra! „Na sprzedaż: ojciec, lekko używany, we wspaniałym stanie. Z przyczyn losowych. Okazja”.

— Zachowuje się pan co najmniej dziwacznie. Ale, ale, zdaje się, że już po wszystkim.

Od obu głównych aktorów odłączono przewody, czarna skrzynia została odsunięta na bok. Nikt nie przywiązywał wagi do starczych zwłok, wszyscy skupili się przy żywicielu.

— Jak na razie nic — zawołał brodaty lekarz.

Blaine wyczuł rosnące podniecenie na sali, jakby objawy strachu. Powoli upływały sekundy, ludzie z obsługi krzątali się gorączkowo wokół ciała.

— Nadal nic! — lekko drżącym głosem zakomunikował lekarz.

— Co się dzieje? — zaciekawił się Blaine.

— Tak jak mówiłam panu wcześniej, reinkarnacja jest niebezpiecznym zabiegiem. Psychika Reilly’ego jak dotychczas nie weszła w posiadanie swego żywiciela. Nie pozostało jej zbyt wiele czasu.

— Jak to?

— Ciało zaczyna umierać od chwili, w której opuszcza je psychika. Nawet gdy jesteśmy nieprzytomni, podświadomość kontroluje czynności organizmu. Ale w takim przypadku…

— Nadal nic! — dobiegł ich głos lekarza.

— Obawiam się, że już jest za późno — szepnęła Marie Thorne.

— Drżenie! Zdaje się, że poczułem drżenie!

Znów zapadła cisza.

— Uważam, że jest w środku! — krzyknął lekarz. Dajcie tlen, adrenalinę!

Do twarzy żywiciela przyłożono maskę tlenową, wstrzyknięto środki pobudzające. Ciało drgnęło, poruszyło się. — Udało mu się! — krzyknął lekarz, odejmując maskę tlenową.

Dyrektorzy z zarządu poderwali się z miejsc. Pospieszyli z hałasem na podium. Żywiciel mrugał oszołomiony. Otoczyli go gwarem.

— Moje gratulacje, panie Reilly.

— Dobrze panu poszło, sir.

— A już zaczynaliśmy się martwić, panie Reilly.

Żywiciel spojrzał na nich, otworzył usta.

— Nie nazywam się Reilly.

Doktor przecisnął się przez stojących wokół ludzi.

— Nie jest pan panem Reillym? A może mówimy z panem Fitzsimmonsem?

— Nie — powiedział żywiciel. — Nie jestem Fitzsimmonsem. Cholerny, głupi biedaczyna. I nie jestem Reillym. Reilly próbował dostać się do tego ciała, ale ja byłem silniejszy. To teraz jest moje ciało.

— Jak się pan nazywa?

Żywiciel wstał. Dyrektorzy rozstąpili się.

— Wszystko trwało zbyt długo — powiedziała Marie Thorne.

Na twarzy żywiciela nie malował się już strach Fitzsimmonsa ani jego rozpacz, ani depresja. Nie nabrała też charakterystycznej dla Reilly’ego pogody ducha, ani nawet rozdrażnienia.

Bezbarwne wargi prawie nie odcinały się od białej twarzy. Do wilgotnego czoła przywarł pukiel włosów. Wcześniej rysy budziły sympatię, wydawały się harmonijne. Teraz twarz przypominała maskę — była martwa i bez żadnego wyrazu. Jedynie oczy pozwalały przypuszczać, że w środku jest człowiek. Wielkie, cierpliwe, niestrudzone oczy Buddy.

— Zombie — szepnęła Marie Thorne, przywierając do boku Blaine’a.

— Kim pan jest? — ponownie spytał lekarz.

— Nie pamiętam — odpowiedział. Powoli odwrócił się i zszedł z podium. Dwaj dyrektorzy przecięli mu drogę.

— Wynoście się! To teraz jest moje ciało!

— Dajcie mu spokój — powiedział ponuro lekarz. Zombie odwrócił się i podszedł do Blaine’a.

— Znam ciebie!

— Co? Czego ode mnie chcesz? — zdenerwował się Blaine.

— Nie pamiętam — zombie patrzył na niego nieruchomym wzrokiem. — Jak się nazywasz?

— Tom Blaine.

Zombie potrząsnął głową.

— Nic mi się z tym nazwiskiem nie kojarzy. Ale ja przypomnę sobie. Kiedyś… Moje ciało umiera, czyż nie? Zdążę sobie przypomnieć, zanim się rozpadnie. Ty i ja, rozumiesz, razem. Blaine, nie przypominasz sobie mnie?

— Nie! — krzyknął Blaine, usiłując tym krzykiem strząsnąć z siebie możliwość, że rzeczywiście łączy go coś z tą martwą istotą. — To absurd — pomyślał. — Jakie możemy mieć wspólne przeżycia? Czego on chce?! Nie. Blaine uspokoił się, ponieważ wiedział o sobie wszystko: kim był i kim jest. To stworzenie musiało chyba oszaleć. Albo się pomyliło.

— Kim jesteś? — zapytał.

— Nie wiem — zombie machnął rękami, jakby usiłował wydostać się z sieci.

Blaine zrozumiał, jak on się czuje: zdezorientowany, bez imienia, przyszłości. Chciał żyć — a stał się zombie.

— Jeszcze się spotkamy — zombie powiedział do Blaine’a. — Jesteś dla mnie ważny. Spotkamy się i przypomnę sobie wszystko o tobie i o sobie.

Odwróciwszy się, skierował się ku wyjściu. Blaine patrzył w ślad za nim. Nagle poczuł na ramieniu jakiś ciężar.

Marie Thorne zemdlała. Była to najbardziej kobieca rzecz, jaką do tej pory zrobiła.

2.

11

Główny inżynier i brodaty doktor spierali się ze sobą, stojąc obok aparatury reinkarnacyjnej. Nieco dalej stali ich asystenci. Problem był ściśle techniczny. Blaine stwierdził, że próbują określić przyczynę niepowodzenia. Obydwaj usiłowali przerzucić odpowiedzialność jeden na drugiego. Stary doktor uważał, że jest to wina niesprawnej aparatury lub wykorzystania nieodpowiedniej mocy. Główny inżynier zaklinał się, że jego maszyna jest całkowicie sprawna. Był pewny, że to lekarze źle przygotowali Reilly’ego.

Żaden z nich nie zamierzał ustąpić ani na krok. Obaj byli jednak ludźmi odpowiedzialnymi i wkrótce osiągnęli kompromis. Wina — zgodzili się — leży po stronie bezimiennego ducha, który nie pozwolił Reilly’emu na opanowanie żywiciela.

— Ale kto to może być? — zastanawiał się inżynier. Jakiś upiór?

— Możliwe — zgodził się lekarz. — Choć rzadko porywają się na opanowanie żyjącego ciała. Ale gadał takie głupstwa, że może być upiorem.

— Bez względu na to, kim jest, opanował ciało zbyt późno. Bez wątpienia mamy do czynienia z zombie. Cóż, nie ma co szukać winnych.

— Słusznie. Podpiszę, że aparatura działała bez zarzutu.

— Jasne. A ja, że nie popełniliście najmniejszego błędu.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

W tym czasie dyrektorzy dyskutowali o wpływie następstw nieudanej reinkarnacji na działalność korporacji. Zastanawiali się też, w jaki sposób zredagować odpowiednią informację o przebiegu wypadków, czy dać pracownikom dzień wolny, aby mogli uczcić pamięć Reilly’ego i odprowadzić zwłoki do jego rodzinnego grobowca.

Zwłoki Reilly’ego leżały wciąż na fotelu. Zaczynały sztywnieć. Na twarzy malował się jakiś ponury grymas.

Marie Thorne odzyskała przytomność.

— Chodźmy — wyprowadziła Blaine’a z sali.

Pospiesznie przebyli długi korytarz o zielonych ścianach, wiodący do drzwi wychodzących na zewnątrz. Wezwała taxihel. Gdy już wzlatywali w górę, Blaine zapytał: