— Gdzie lecimy?
— Do mnie. Za chwilę Korporacja Rexa zamieni się w dom wariatów — zaczęła poprawiać włosy.
Blaine spojrzał przez szybę na rozciągające się w dole połyskliwe miasto. Z tej wysokości przypominało barwną mozaikę, jakby ilustrację do „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Ale gdzieś w dole, po ulicach i poziomach, krążył zombie, próbując przypomnieć sobie — jego.
— Dlaczego akurat mnie? — zapytał się głośno.
— Dlaczego pan i zombie? Cóż — a czemu nie? Czy pan nigdy nie popełnił błędu? — odpowiedziała pytaniem.
— Przypuszczam, że tak. Ale wszystko działo się dawno temu.
Potrząsnęła głową.
— Może te słowa byłyby słuszne w pańskich czasach. Dziś nic nie ulega przedawnieniu. Jest to jeden z cieni związanych z życiem po śmierci. Czasem błędy nie dadzą się pogrzebać: idą za kimś, bez względu na to, gdzie się uda.
— Teraz rozumiem. Ale ja nigdy nie zrobiłem nic, co by mogło być źródłem TEGO!
Wzruszyła ramionami jakby nie przekonana do końca.
— W takim razie jest pan lepszy niż większość z nas. Wydała mu się tak daleka i obca, jak nigdy dotąd. Taxihel zaczął zniżać lot.
Blaine pomyślał, że nie ma światła bez cienia. Naukowe udostępnienie wieczności z pewnością było dużym osiągnięciem rodzaju ludzkiego, ale niestety… Pojawiły się i pewne niedogodności. Zbyt cienka jest teraz bariera między życiem tu i tam. Umarli nie chcą leżeć cicho; czasem z różnych powodów pragną wrócić. Duchy również korzystają z odkrytych praw. Nie jest to jednak zbyt przyjemne z punktu widzenia prześladowanego.
Taxihel wylądował na duchu budynku. Marie Thorne zapłaciła za kurs i poszli do jej mieszkania.
Był to duży, pełen światła apartament. Meble i ozdoby, dobrane z dużym gustem, wyraźnie wskazywały, że mieszka tu kobieta. Kolory wnętrza były dosyć jaskrawe, ale być może ostra żółć lub intensywna czerwień kompensowały w jakiś sposób Marie Thorne ograniczenia w pracy. Pokoje były wyposażone w gadżety, które kojarzyły się Blaine’owi z przewidywaniami dwudziestowiecznych futurystów: samoregulujące się światło i klimatyzacja, fotele dopasowujące się do ciała, przycisk, po naciśnięciu którego otrzymywało się kieliszek martini.
Marie Thorne znikła w jednej z sypialń. Wkrótce wróciła, przebrana w luźną suknię i usiadła naprzeciw niego.
— No i cóż, Blaine, jakie są pańskie plany?
— Zdaje się, że na początek poproszę panią o pożyczkę.
— To ma pan zapewnione.
— W takim razie muszę znaleźć mieszkanie i poszukać sobie pracy.
— Nie będzie łatwo, ale znam kilka osób, które mogłyby…
— Nie, serdeczne dzięki — przerwał jej. — Mam nadzieję, że nie zabrzmi głupio, gdy powiem, że wolałbym sam to sobie załatwić.
— Nie, nie powiedział pan nic głupiego. Myślę, że się panu uda. Co powie pan o obiedzie?
— Z chęcią. Gotować pani też potrafi?
— Zaprogramuję. Zastanówmy się, co myśli pan o świetnym marsjańskim jedzeniu?
— Nie, dziękuję. Marsjańskie jedzenie jest niezłe, ale trudno nim się najeść. A co pani powie o steku?
Marie nacisnęła odpowiednie klawisze. Jej automatyczny kucharz wykonał resztę. Dobrał z lodówki i spiżarni odpowiednie składniki potraw i wszystko przygotował. A gdy już w powietrzu rozprzestrzeniał się zapach gotowanych potraw, zamówił u dostawców produkty, które zużył.
Smakowało wybornie, ale Marie Thorne sprawiała wrażenie trochę zażenowanej. Przeprosiła Blaine’a za to, że wszystkie potrawy przygotowane zostały automatycznie. Wiedziała, że w jego czasach kobiety własnoręcznie otwierały zawczasu przygotowane przetwory i przygotowywały jedzenie według własnego smaku. Ale być może starała się usprawiedliwić — ówczesne kobiety miały więcej czasu na takie przyjemności.
W czasie gdy pili kawę, zaszło słońce.
— Jestem pani wdzięczny. Teraz, jeśli może mi pani pożyczyć odpowiednią sumę, zacznę swoje starania.
Spojrzała zdziwiona.
— W nocy?
— Znajdę pokój w hotelu. Jest pani bardzo miła i uprzejma, ale nie chciałbym nadużywać pani gościnności…
— Niech pan nie przesadza. Tej nocy może pan przespać się tutaj.
— Dobrze — odpowiedział. Nagle poczuł suchość w ustach, serce zaczęło mu szybciej bić. Wiedział, że za jej zaproszeniem nie kryje się nic osobistego, ale jego ciało zdawało się mówić co innego. Wyraźnie czegoś oczekiwało od chłodnej, opanowanej pani Thorne.
Zaprowadziła go do jednej z sypialń, dając zieloną piżamę. Wyszła i zamknęła drzwi. Niedługo potem położył się do łóżka. Światło zgasło, jak tylko wydal odpowiednie polecenie.
W chwilę później, właściwie dokładnie wtedy, gdy poczuł to swoim ciałem, drzwi otworzyły się. Ubrana w coś zwiewnego weszła do pokoju i położyła się przy nim.
Leżeli w milczeniu. Przysunęła się bliżej, Blaine wsunął ramię pod jej głowę.
— Myślałem, że nie jestem w twoim typie.
— Nie tak do końca. Powiedziałam, że wolę wysokich, szczupłych mężczyzn.
— Kiedyś taki byłem.
— Domyślałam się tego.
Milczeli. Blaine czuł się coraz bardziej nieswojo. Zastanawiał się nad jej słowami. Czy to oznacza, że się jej podoba, czy może takie zachowanie jest typowe dla tej epoki i jedynie świadczy o gościnności?
— Pani Thorne, zastanawiam się, czy…
— Och, przestań wreszcie gadać — nagle odwróciła się do niego. Jej oczy w półmroku wydawały się niezwykle duże. — Czy o wszystko musisz pytać, Tom?
Później, pełna rozmarzenia, powiedziała:
— Biorąc pod uwagę okoliczności, uważam, że możesz mi mówić Marie.
Rankiem po toalecie Blaine zjadł z Marie śniadanie. Wręczyła mu małą kopertę.
— Jeśli będziesz w potrzebie, mogę pożyczyć ci więcej. A teraz, co się tyczy pracy…
— Jesteś mi bardzo pomocna, naprawdę wiele ci zawdzięczam, ale resztę wolałbym zawdzięczać sobie.
— Dobrze. Na kopercie jest mój adres i numer telefonu. Zadzwoń, jak tylko znajdziesz hotel.
— Zrobię tak — obiecał, patrząc na nią badawczo. Nie przypominała w niczym Marie z ostatniej nocy. Można byłoby pomyśleć, że to dwie różne osoby.
Gdy znalazł się przy drzwiach, dotknęła go lekko.
— Tom, proszę, bądź ostrożny. I zadzwoń.
— Dobrze.
Ruszył na podbój świata szczęśliwy i pełen siły.
12
W pierwszej chwili zamierzał szukać pracy przy projektowaniu jachtów. Porzucił jednak tę myśl, gdy wyobraził sobie projektanta z 1806 roku, wędrującego w podobnej sprawie po biurach konstrukcyjnych w 1958 roku. Mógł mieć facet nawet wielki talent, ale co by odpowiedział na pytania z zakresu wyliczania metacentrum, poziomów pływów mórz, miejsc największych naprężeń i najkorzystniejszego miejsca dla sonaru i radaru.
Kto zapłaci za jego naukę? Nie było sensu prosić o pracę w biurze projektowym. Może później, gdy się nauczy obecnej technologii, ale do tej pory trzeba z czegoś żyć.
Podszedł do budki, kupił mikrofilm z „New York Timesem” i przeglądacz. Gdy usiadł na napotkanej ławce, zabrał się do czytania ogłoszeń dotyczących pracy.
„Konserwator potrzebny do automatycznej kawiarni. Wymagana jest tylko znajomość podstaw robotyki”.