Wstrzymano ruch. Ludzie, którzy znajdowali się w pobliżu szaleńca, upadli na ziemię. Również tam, gdzie stał Blaine, wszyscy się kładli.
Drżąca, dwunastoletnia dziewczynka pociągnęła Blaine’a za rękę.
— Niech pan się kładzie na chodniku. Chce pan, żeby trafili w pana?
Położył się. Wojownik zawrócił i biegł teraz w stronę policjantów, machając sztyletami i wydając jakiś obłąkany krzyk.
Natychmiast trzech policjantów nacisnęło spusty. Z ich broni wydobyły się lekko żółte promienie, które trafiając w szaleńca, przybrały czerwoną barwę. Ten krzyknął, odwrócił się i zaczął uciekać. Promień dosięgnął go. Resztką sił rzucił sztylety w stronę policjantów i opadł bezwładnie na ziemię.
Z góry nadleciała karetka. Szybko zaniesiono do środka szaleńca i jego ofiary. Policjanci zaczęli rozganiać tłum, który się zebrał wokoło.
— No, koniec, rozejść się!
Tłum topniał. Blaine wstał i otrzepał się z pyłu.
— Kto to był?
— Wojownik, głuptasie — odpowiedziała dziewczynka. — Nie widziałeś?
— Widziałem. Wielu ich macie?
Przytaknęła z dumą.
— W Nowym Jorku jest więcej wojowników niż w innych miastach na świecie. Jedynie w Manilii jest więcej, tam nazywają ich furiatami. Ale niczym się nie różnią od naszych. U nas jest ich z pięćdziesięciu rocznie.
— Więcej — wtrącił mężczyzna. — Może nawet z osiemdziesięciu. Ale ten nie reprezentował zbyt wysokiego poziomu.
Wokół Blaine’a i dziewczynki skupiło się kilka osób. Rozmawiali o wojowniku, podobnie jak w dwudziestym wieku świadkowie wypadku samochodowego.
— Ile osób dostał w swoje ręce?
— Tylko pięć. I wątpię, żeby kogoś zabił.
— Nie włożył w to serca — powiedziała starsza kobieta. — Kiedy byłam małą dziewczynką, nie dawało się ich tak łatwo pokonać.
— Cóż, wybrał zły punkt. Ulica 42 roi się od policjantów.
Zanim się rozkręcił, już został złapany.
Podszedł do nich wysoki policjant.
— No, dosyć rozmowy. Skończona zabawa, rozejdźcie się.
Rozproszyli się na boki. Blaine wsiadł do swojego autobusu. Rozmyślał nad tym, dlaczego pięćdziesięciu lub więcej ludzi pewnego dnia dochodzi do wniosku, żeby zacząć walkę. Napięcie nerwowe? Wypaczona forma indywidualizmu? Przestępstwo?
Przybył mu jeszcze jeden problem do zastanowienia.
15
Kamerdyner zaprowadził go do przestronnego pokoju, w którym stały ustawione rzędem krzesła. Siedzący na nich mężczyźni stanowili grupę głośno mówiących, wytrzymałych na trudy, żylastych typków, z których każdy niewiele dbał o garderobę. Większość z nich dobrze się znała.
— Hej, Otto! Wziąłeś się za polowania?
— Aha. Nie mam forsy.
— Wiedziałem, że wrócisz do nas. Tim!
— Cześć, Bjorn. To jest moje ostatnie polowanie. — Na pewno. Do przyszłego.
— Nie, naprawdę zamierzam się wycofać. Kupuję farmę na północnym Atlantyku. Potrzebuję jeszcze trochę gotówki.
— Aby ją przepić.
— Tym razem na pewno nie.
— Theseus! Jak się miewa twoje zwichnięte ramię?
— Nieźle, Chico. Que tal?
— Całkiem, całkiem, chłopcze.
— O, pojawił się Sammy Jones, jak zawsze ostatni.
— Chyba się nie spóźniłem?
— Tylko dziesięć minut. Co z twoim cieniem?
— Sligo? Nie żyje. Polowanie na Asturiasa.
— Marnie. Zaświaty?
— Nie sądzę.
Do pokoju wszedł mężczyzna. Zawołał:
— Panowie! Proszę o uwagę.
Przeszedł na środek pokoju. Trzymając ręce na biodrach, stanął na przeciwko myśliwych. Był szczupły, żylasty, średniego wzrostu. Ubrany w czerwone bryczesy i rozpiętą pod szyją koszulę. Jego bystre oczy patrzyły z wąskiej, drobnej twarzy na siedzących mężczyzn, którzy pod tym spojrzeniem czuli się wyraźnie nieswojo. Wreszcie odezwał się.
— Dzień dobry panom. Nazywam się Charles Hull, jestem waszym pracodawcą i zwierzyną — mówiąc te słowa uśmiechnął się chłodno. — Przede wszystkim kilka słów na temat legalności naszego przedsięwzięcia. Mój prawnik zapoznał się ze wszystkimi ostatnio dokonanymi zmianami. Naświetli nam tę sprawę. Ma pan głos, panie Jensen.
Do pokoju wszedł mały, nerwowy człowieczek. Nałożył okulary i przeczyścił gardło.
— Tak, panie Hull. Panowie, co się tyczy obecnych przepisów prawnych, regulujących polowania, to zgodnie z poprawkami do Ustawy o samobójcach z 2102 każdy człowiek, który ma zapewnione życie wieczne, może wybrać sobie moment śmierci i jej rodzaj oraz miejsce, w którym dokona samobójstwa, o ile nie jest to czyn zbyt okrutny. Według obowiązujących przepisów ciało człowieka, który ma zapewnioną wieczność, nie jest równoznaczne z człowiekiem jako takim i zniszczenie go nie pociąga za sobą żadnej kary.
Podczas tego wyjaśniania Hull przemierzał pokój szybkimi, miękkimi krokami. Teraz zatrzymał się.
— Dziękuję panu, Jensen. Nie można więc w żaden sposób podważyć mojego prawa do samobójstwa. Również nie ma nic nielegalnego w wyborze takich jak wy mężczyzn do dokonania tego. Wasze postępowanie nie może być w żaden sposób karalne, co gwarantują odpowiednie przepisy. Wszystko gra. Wątpliwości budzi jedynie ostatnia poprawka.
Skinął w kierunku Jensena.
— Ostatnia poprawka mówi, że człowiek może wybrać sobie rodzaj śmierci i tak dalej „o ile nie wiąże się to z naruszeniem cielesnej powłoki innych”.
— Ten przepis jest źródłem kłopotów. Polowanie jest legalną formą samobójstwa. Czas i miejsce zostało już wybrane. Wy, myśliwi, tropicie mnie. Ja, zwierzyna, uciekam. Gdy któryś mnie dopadnie — zginę. Wspaniale, z jednym wyjątkiem. — Odwrócił się w stronę prawnika. Panie Jensen, może pan opuścić pokój. Nie chciałbym wpędzać pana w jakieś tarapaty.
Po wyjściu prawnika Hull kontynuował wątek.
— Jedyny problem polega na tym, że będę uzbrojony i będę robił wszystko co w mojej mocy, aby was zabić. Któregokolwiek. Wszystkich. A TO — jest nielegalne usiadł z wdziękiem na krześle. — Jednakże przestępstwo jest moim dziełem. Ja was zatrudniłem, a wy zupełnie nie orientowaliście się, że zamierzam się bronić. Oczywiście to, co proponuję, jest stworzone na użytek ewentualnej obrony. Jeśli zostanę przyłapany na próbie morderstwa, poniosę karę. Ale wy będziecie czyści jak łza. Gdy któryś z was zabije mnie, tym samym uwolni mnie od ziemskiej sprawiedliwości. Jeżeli dojdzie do tego nieszczęścia, że zabiję wszystkich z was, będę zmuszony dokonać samobójstwa w bardziej prozaiczny, staroświecki sposób. Ale doprawdy, poczuję się rozczarowany. Ufam, że mnie nie zawiedziecie. Są jakieś pytania?
Myśliwi zaczęli wymieniać między sobą uwagi.
— Pewny siebie sukinsyn.
— Nie przejmuje się tym, wszyscy są tacy.
— Myśli, że fiest od nas lepszy — on i ta jego gadanina. — Zobaczymy, co będzie gadał, gdy znajdzie się w nim kawałek stali.
Hull uśmiechnął się zimno.
— Wspaniale. Sądzę, że wszystko jest jasne. Teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, powiedzcie mi swoje rodzaje broni.
Myśliwi jeden po drugim udzielali wyjaśnień.
— Maczuga.
— Sieć i trójząb.
— Włócznia.
— Bolas. — Szabla.
— Bagnet — odpowiedział Blaine, gdy przyszła na niego kolej.
— Pałasz.
— Berdysz.
— Miecz.
— Dziękuję panom. Ja będę uzbrojony w rapier i oczywiście nie założę żadnego pancerza. Spotkamy się w niedzielę o świcie, na terenie mojej posiadłości. Kamerdyner da każdemu z was informację, w jaki sposób tam się dostać. Niech zostanie człowiek od bagnetu. Do widzenia pozostałym.