Выбрать главу

Na pewno tamten człowiek, gdyby miał jeszcze swoje miękkie, nerwowe, delikatne ciało, nie zdecydowałby się na zabójstwo!

Czyż nie?

Czyżby obecne ciało Blaine’a zwyciężyło jego psychikę i, kierując swymi instynktami, doprowadziło do wyboru takiego postępowania?

Przymknął oczy i pomyślał, że ma jakieś nonsensowne myśli. Prawda była prosta: zmarł w wyniku wypadku, został przeniesiony w inne czasy i nie mógł znaleźć innego zajęcia niż polowanie.

Ale pomimo dojścia do tego wniosku, nie uspokoił się. Nie miał już czasu na niezaangażowaną obserwację. Stał się jednym z aktorów występujących w 2110 roku. Musiał podjąć grę. Hamulce przestały działać i nie pozostało mu nic innego, jak zjeżdżać coraz szybciej w dół ze stromej góry, zwanej Życiem. Być może teraz jest ostatnia szansa, aby spojrzeć wstecz, zastanowić się.

Nie. Już było za późno. Uprzytomnił to sobie na widok mężczyzny, który usiadł na przeciwko niego. Spojrzał na białą, nieruchomą twarz zombie.

— Dobry wieczór — odezwał się zombie.

— Dobry wieczór — odpowiedział poważnie Blaine. Chcesz się napić?

— Nie, dziękuję. Moje ciało nie reaguje na środki pobudzające.

— Przykre.

Zombie wzruszył ramionami.

— Mam teraz imię — powiedział. — Zadecydowałem, że dopóki nie przypomnę sobie swego prawdziwego, będę nazywał się Smith. Podoba ci się?

— Wspaniale brzmi.

— Dziękuję. Poszedłem do lekarza. Powiedział mi, że moje ciało nie jest w dobrym stanie. Brak sił życiowych, zdolności regeneracji.

— Nie mogą ci pomóc?

Smith potrząsnął głową.

— Ciało jest bez wątpienia zombie. Zbyt późno dostałem się do środka. Doktor dał mi najwyżej kilka miesięcy.

— Smutne — rzekł Blaine, czując narastające obrzydzenie na widok tej posępnej twarzy o ostrych rysach. Smith siedział w jakiś osobliwy sposób. Ubrany był jak robotnik, jego policzki wyglądały na świeżo ogolone, pachniał wodą toaletową, ale już wyczuwało się w nim zmianę. Dookoła oczu, nosa i ust skóra straciła swoją elastyczność. Na czole pojawiły się skazy podobne do śladów narzędzia na starej skórze. Z zapachem wody toaletowej docierał słaby odór rozkładu.

— Czego chcesz ode mnie? — zapytał Blaine.

— Nie wiem.

— A więc daj mi spokój.

— Nie mogę — powiedział przepraszającym tonem Smith.

— Chcesz mnie zabić?

— Nie wiem! Nie pamiętam. Zabić, chronić, zranić czy kochać — nie wiem jeszcze. Ale sobie przypomnę, obiecuję ci to.

— Zostaw mnie w spokoju. — Blaine czuł napięcie w muskułach.

— Nie mogę. Nie rozumiesz? Nic nie jest mi znane, tylko ty. Dokładnie nic! Nie znam tego świata ani innego, żadnej osoby, twarzy, nic nie pamiętam. Jesteś ośrodkiem mego istnienia, jedynym powodem.

— Skończ z tym wreszcie!

— Ale ja mówię prawdę! Czy myślisz, że poruszanie tej rozpadającej się kupy mięśni sprawia mi przyjemność? Po co żyć, skoro nie wiem nic o przeszłości? Lepsza śmierć! Życie jest dla mnie więzieniem, śmierć przyniesie mi wyzwolenie. Marzę o niej. Ale jesteś jeszcze ty i dlatego wciąż chodzę po ziemi.

— Wynoś się! — powiedział pełen obrzydzenia.

— Ty jesteś moim słońcem i księżycem, gwiazdami i ziemią, moim wszechświatem, życiem, przyjacielem, wrogiem, kochankiem, mordercą, żoną, ojcem, dzieckiem, mężem…

Blaine zadał cios, uderzając Smitha w oko. Zombie spadł ze stołka. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, jedynie pod okiem pojawiła się czerwona plama.

— Twój znak! — powiedział Smith.

Pięść Blaine’a, już uniesiona do powtórnego ciosu, opadła. Smith podniósł się.

— Idę. Bądź ostrożny, Blaine. Nie umrzyj za wcześnie. Potrzebuję ciebie. Wkrótce wszystko sobie przypómnę i powrócę.

Opuścił bar.

Blaine zamówił podwójną whisky i przez długi czas siedział nad szklanką, starając się uspokoić swoje drżące ręce.

17

Do posiadłości Hulla dotarł odrzutowym autobusem. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Ubrany był w tradycyjny strój myśliwych: koszulę khaki, takie same luźne spodnie, buty na gumowych podeszwach i kapelusz o szerokim rondzie. Karabin i bagnet niósł schowane w torbie.

Przy bramie czekał na niego służący. Poprowadził go do niskiej rezydencji. Blaine dowiedział się, że lesista posiadłość Hulla rozciągała się na obszarze dziewięćdziesięciu akrów. Leżała między Keene i Elizabethtown w górach Adirondack. Tutaj, jak poinformował go służący, ojciec Hulla popełnił samobójstwo w wieku pięćdziesięciu jeden lat, zabijając podczas polowania sześciu myśliwych, zanim pokonał go człowiek z mieczem. Pełna chwały śmierć! Wuj Hulla z kolei wolał zostać wojownikiem w San Francisco. Policja musiała strzelić do niego dwanaście razy, zanim upadł. Zabił siedmiu przechodniów. Wiele pisały o tym wypadku gazety i w kronice rodzinnej zachowano kilka artykułów.

W ten sposób, uważał sługa, ujawnia się różnica temperamentu. Niektórzy, jak wuj, towarzyscy, lubiący rozrywki ludzie, chcieli umierać w tłumie, wywołując zainteresowanie. Inni, jak obecny pan Hull, bardziej woleli naturę i samotność.

Blaine przytakiwał uprzejmie. Zaprowadzono go do pokoju, w którym przebywali już pozostali myśliwi, pijąc kawę i dokonując ostatniego przeglądu broni. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest to scena ze średniowiecza. Blaine’owi zdecydowanie przypominało to kadr z filmu.

— Przysuń swoje krzesło, kumplu — powiedział człowiek z toporem. — Witaj w naszym Towarzystwie Dobroczynności i Opieki nad Mordercami i Zabójcami. Nazywam się Sammy Jones, jestem najlepszym topornikiem w Ameryce, a może i w Europie.

Blaine usiadł. Przedstawił się obecnym. Pochodzili z różnych krajów, ale obowiązującym w rozmowach językiem był angielski. Sammy Jones, o szerokiej klatce piersiowej i mięśniach karku jak u byka, musiał stoczyć już niejedną walkę. Jego twarz pokryta była bliznami.

— Pierwsze polowanie? — zapytał, patrząc na nowy strój Blaine’a.

Ten przytaknął. Wyjął strzelbę z torby i umocował bagnet. Sprawdził umocowanie, poluzował i ponownie wyjął bagnet. — Rzeczywiście umiesz się tym posługiwać? — zapytał Jones.

— Pewnie — odpowiedział z większą pewnością, niż czuł.

— Mam nadzieję, że tak jest. Faceci tacy jak Hull mają nosa. Potrafią szybko dostrzegać najsłabszych i ich jako pierwszych eliminują.

— Jak długo trwa polowanie?

— Najdłuższe zajęło mi osiem dni. Na Asturiasa, gdzie zginął mój partner Sligo. Silna grupa potrafi ubić zwierzynę w ciągu jednego, dwu dni. Zależy od tego, jak bardzo jest przywiązany do życia. Niektórzy usiłują przeciągnąć polowanie tak długo, jak to jest możliwe. Uciekają przed nami. Chowają się w ciemnych, głębokich miejscach i chcą, żebyśmy tam za nimi wchodzili, narażając się na zdradzieckie pchnięcie. Tak zginął Sligo. Ale nie sądzę, żeby Hull był takim człowiekiem. Chce umrzeć jak wielki bohater, prawdziwy mężczyzna. Będzie krążył wokół nas, usiłując jak najwięcej osób nadziać na swój pogrzebacz.

— Mówisz tak, jakby ci się to nie podobało.

Sammy Jones uniósł brwi.

— Nie cierpię, jak wokół umierania robi się tyle hałasu. Ale oto nasz bohater.