— Dlaczego?
— Po prostu nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Już za pierwszym razem nie powinienem wpuszczać pana do podziemi, ale uczyniłem to na prośbę Smitha, którego przeznaczenie splecione jest nieodłącznie z pana osobą. Smith jest jednym z moich ludzi. Wie pan, że jesteśmy tutaj z powodu naszej choroby.
— Tak.
— Smith powinien uwzględnić konsekwencje. W chwili gdy otworzył dla pana wejście, sprowokował myśliwych do wtargnięcia do środka. Jeszcze pana nie znaleźli, ale wiedzą, że pan tu jest. A więc szukają. Blaine, oni węszą tu i z tuzin myśliwych bada korytarze, zastrasza naszych ludzi, krzyczy do swoich krótkofalówek. Przesyłają raporty. Kilku. młodych myśliwych, niedoświadczonych, zaczęło strzelać do zombie.
— Przykro mi — powiedział Blaine.
— Nie jest pan temu winien, ale Smith powinien się lepiej orientować. Nasze miasto nie jest suwerennym królestwem. Żyjemy tutaj jedynie dzięki tolerancji. W każdej chwili nastawienie dotąd odpowiedzialnych ludzi może się zmienić. Dlatego rozmawiałem z myśliwymi i reporterami.
— Co pan im powiedział? — zapytał Blaine.
— Wyjaśniłem, że otworzyła się pod panem wadliwie zamknięta krata i spadł pan do środka przez przypadek, a potem odczołgał się gdzieś w boczny korytarz. Zapewniłem ich, że zombie nie mają z tym nic wspólnego. Obiecałem, że znajdziemy pana i dostarczymy na powierzchnię w ciągu najdalej pół godziny. Zaakceptowali moją propozycję i opuścili nasze tereny. Wolałbym nie być zmuszonym do takiego zachowania.
— Nie mam do pana pretensji — powiedział Blaine, podnosząc się z wolna na nogi.
— Nie określiłem miejsca, gdzie pan się ukaże. Ma pan przynajmniej większe szanse. Chciałbym panu pomóc, ale przede wszystkim muszę dbać o moich ludzi. Musimy być neutralni — nikogo nie niepokoić. Tylko w ten sposób możemy przetrwać.
— Gdzie pan mi proponuje wyjść?
— Wybrałem od dawna nie używane wyjście na ulicy 79 Zachodniej. Zwiększy to pańskie szanse. Postarałem się też o coś, czego prawdopodobnie nie powinienem robić.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, co takiego?
— Nawiązałem kontakt z pańskimi przyjaciółmi, którzy będą na pana czekali przy wyjściu. Proszę jednakże nic C o tym nie mówić. I czas już na pana.
Kean powiódł zebranych krętymi korytarzami. Blaine powoli dochodził do siebie, ból głowy stawał się coraz mniej dokuczliwy. Wkrótce stanęli przed wyjściem.
— Życzę panu powodzenia — powiedział Kean.
— Dziękuję. I tobie, Smith.
— Starałem się, jak mogłem. Jeśli umrzesz, ja też prawdopodobnie umrę. Ale jeśli będziesz żył — popracuję nad tym, żeby sobie przypomnieć.
— Co będzie, jeśli to się stanie?
— Wówczas się spotkamy — powiedział Smith.
Blaine skinął głowo na pożegnanie i zaczął wspinać się po schodach.
Na zewnątrz panowała noc. Ulica 79 Zachodnia wydawała się pusta. Stał obok wejścia, zastanawiając się, co robić dalej.
— Blaine!
Ktoś go wołał, ale nie był to głos Marie. Męski głos, skądś mu znany. Może to był Sammy Jones, może Theseus…
Szybko odwrócił się w stronę wejścia. Na próżno. Nikogo nie zauważył. Było dokładnie zamknięte.
28
— Tom! Tom, to ja!
— Ray?
— Oczywiście! Nie mów tak głośno. Niedaleko stąd są myśliwi. Poczekaj chwilę.
Blaine czekał, wtulony w zagłębienie wejścia, spoglądając w mrok. Rozejrzał się wokoło, ale nigdzie nie było widać Melhilla, żadnego kłębu ektoplazmy — dobiegał go tylko jego cichy głos.
— W porządku, idź na zachód — powiedział jego niewidzialny przyjaciel. — Szybko.
Poszedł, przez cały czas czując tuż nad sobą jego obecność.
— Ray, skąd się tu wziąłeś?
— Najwyższy czas, abym ci trochę pomógł. Kean skontaktował się z twoją dziewczyną, a ona ze mną przez Łącznicę Duchów. Zatrzymaj się!
Blaine skrył się za węgłem. Przeleciał helikopter.
— Myśliwi — wyjaśnił Melhill. — Wyznaczono za ciebie wysoką nagrodę. Nawet obiecano pewną sumę pieniędzy za wiadomość, która pomoże ciebie złapać. Tom, powiedziałem Marie, że postaram się ci pomóc, ale nie wiem, jak długo jestem w stanie tu przebywać. To bardzo wyczerpuje energię. Gdy rozstanę się z tobą, nie pozostanie mi nic innego, jak przejść w zaświaty.
— Ray, doprawdy, nie wiem jak…
— Daj spokój… Nie mogę zbyt dużo mówić. Marie ma pewien plan. Jej przyjaciele mogą ciebie uratować, musimy się tylko do nich dostać. Nie ruszaj się!
Zatrzymał się i skrył za skrzynką pocztową. Minęły dhzgie chwile, po czym pojawiło się trzech myśliwych z bronią gotową do strzału. Gdy tylko skręcili za rogiem, Blaine ponownie podjął ucieczkę.
— Masz chyba sto oczu — powiedział do Melhilla.
— Stąd widzi się o wiele więcej. Przetnij szybko tę ulicę. Przebiegł. Przez następne piętnaście minut, słuchając poleceń przyjaciela, kluczył po ulicach miasta.
— To tutaj — powiedział wreszcie Melhill — drzwi numer 341. Idź tam. Będę przy tobie. Zaczekaj!
W tej samej chwili zza rogu wyszli dwaj mężczyźni. Spojrzeli uważnie na Blaine’a i jeden z nich powiedział:
— Patrz, to ten facet.
— Jaki facet?
— Ten, za którego wyznaczyli nagrodę. Hej, ty tam!
Zaczęli biec w jego stronę. Blaine z łatwością znokautował jednego z nich. Odwrócił się, aby zająć się drugim, ale nie docenił swojego przyjaciela: wokół głowy napastnika krążył tajemniczo lewitujący pojemnik na śmieci. Przestraszony, kuląc się, próbował osłaniać rękami głowę. Blaine podszedł i dokończył dzieła.
— Cholernie mi się to podobało — powiedział Melhill bardzo cichym głosem. — Zawsze chciałem zabawić się w straszenie. Ale niestety, ubyło mi sporo energii… Powodzenia, Tom!
— Ray! — krzyknął Blaine, ale nie doczekał się odpowiedzi. Przestał też czuć obecność ducha.
Nie było na co czekać. Podszedł do pokoju 341, otworzył drzwi i wąskim korytarzykiem podszedł do następnych. Zastukał.
— Proszę wejść!
Otworzył i stanął jak wryty.
W małym, odciętym od świata ciężkimi zasłonami pokoiku, siedział uśmiechnięty szeroko złodziej ciał — Carl Orc. Tuż obok niego, również promieniejący, stał Joe — naganiacz od Transplantu.
29
Zrobił krok wstecz, ale w tym samym momencie Orc gestem zaprosił go do środka.
— Spodziewaliśmy się oczywiście ciebie. Czy pamiętasz Joego?
Blaine skinął głową. Nie trzeba mu było przypominać tego człowieczka o niespokojnych oczach, który odciągnął jego uwagę, żeby Orc mógł zatruć napój.
— Tak się cieszę, że znów się spotykamy — oznajmił Joe.
— Nietrudno mi w to uwierzyć — odrzekł ponuro Blaine, nie odstępując od drzwi.
— Wejdź do środka. I siadaj — powiedział Orc. — Nie zamierzamy ciebie pożreć. Naprawdę. Zapomnij o przeszłości.
— Chciałeś mnie zabić.
— Miałem w tym interes — odparł z rozbrajającą szczerością Orc. — Teraz jesteśmy po tej samej stronie.
— Mam w to wierzyć?
— Żaden człowiek — Orc wyglądał na nieco urażonego — nigdy nie kwestionował mojej uczciwości. Nigdy, gdy byłem szczery, tak jak to jest w tej chwili. Pani Thorne wynajęła nas, abyśmy wydostali ciebie z tego kraju. Zamierzamy dotrzymać zobowiązania. Siadaj, musimy przedyskutować sprawę. Zjadłbyś coś?