Выбрать главу

— Przepraszam, czy pan Elgin? Thomas Elgin?

— Tak — odpowiedział, czując pewną obawę.

— Przepraszam, że nie czekałem na pana w porcie. Nie ma oczywiście słów, które mogłyby usprawiedliwić takie niedopatrzenie z mojej strony. Wadą tych wysp jest to, że człowiek się rozleniwia. Nazywam się Davis, jestem właścicielem przystani dla łodzi. Witam na Taiohae.

— Miło mi.

— Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Chciałbym jeszcze raz podziękować za to, że odpowiedział pan na moje ogłoszenie. Na takiego mistrza w projektowaniu łodzi czekałem już od dawna. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że człowieka o tak rzadko spotykanych kwalifikacjach zainteresuje moje ogłoszenie.

— Hmm — powiedział Blaine, mile zaskoczony kompleksowością działania Orca.

— Niewielu ludzi zna sztukę budowy łodzi z dwudziestego wieku — stwierdził smutno Davis. — Obejrzał pan już wyspę?

— Po trosze.

— Zostanie pan? — zapytał z niepokojem. — Nie ma pan pojęcia, jak trudno znaleźć dobrego konstruktora, który zgodziłby się zamieszkać w tym odciętym od świata rejonie. Wie pan, gdzie indziej płaca jest wyższa i więcej jest rozrywek. Ale Taiohae też ma swoje uroki.

— Znudziłem się już wielkoświatowym życiem — powiedział Blaine, uśmiechając się z lekka. — Nie mam zamiaru tak szybko stąd wyjechać.

— Wspaniale! — krzyknął Davis. — Nie musi pan od razu przychodzić do pracy. Niech pan trochę odpocznie, rozejrzy się po okolicy. Proszę, to klucze do pana domu, który znajduje się na ulicy Temetiu — tam w górze, pod numerem pierwszym. Czy wskazać panu drogę?

— Dziękuję, poradzę sobie.

— To ja jestem panu wdzięczny. Wpadnę jutro, gdy już pan się zadomowi. Jeśli będzie pan miał ochotę, to zapoznam pana z kilkoma ludźmi stąd. Żona burmistrza organizuje w czwartek lub w piątek przyjęcie… Nieważne, dowiem się kiedy i powiadomię pana.

Pożegnali się i Blaine podążył w górę ulicą Temetiu.

Dotarł do swojego domu, który okazał się małym, świeżo odnowionym bungalowem, z oknami wychodzącymi na trzy zatoki, wcinające się w południową część wyspy. Przez kilka minut podziwiał krajobraz, potem podszedł do drzwi. Nie były zamknięte, wszedł do środka.

— Najwyższy czas, abyś wreszcie przyszedł.

Spojrzał, nie wierząc własnym oczom.

— Marie!

* * *

Była taka jak zawsze. Śliczna, szczupła i chłodna jak dawniej. Była czymś zdenerwowana. Mówiła szybko, unikając jego spojrzenia.

— Myślałam, że dobrze będzie, jeśli przygotuję grunt przed twoim przybyciem. Jestem tutaj od dwóch dni. Spotkałeś już pana Davisa? Wygląda na miłego człowieczka.

— Marie…

— Powiedziałam mu, że jesteśmy parą narzeczonych. Mam nadzieję, że nie uraziłam tym ciebie. Musiałam przecież znaleźć jakiś powód swojego pobytu tutaj. Powiedziałam, że przybyłam wcześniej, aby zrobić ci niespodziankę. Pan Davis był, oczywiście, zachwycony. Tak bardzo pragnie, aby jego mistrz osiedlił się tutaj na stałe. Gniewasz się, Tom? Zawsze możemy powiedzieć, że się pokłóciliśmy…

Blaine wziął ją w ramiona.

— Nie mam zamiaru zrywać zaręczyn. Kocham ciebie.

— To dość dziwne.

— Bardzo dziwne. Mogę przysiąc, że jego broda nie była prawdziwa.

— Nie?

— Wyglądała na sztuczną. Zresztą cały wyglądał sztucznie i powłóczył nogami.

— Powiedział, jak się nazywa?

— Smith. Tom, gdzie idziesz?

— Muszę natychmiast iść do domu. Wyjaśnię ci wszystko później.

Szedł pełen niepokoju. Najwyraźniej Smith przypomniał sobie, kim jest i czego od niego oczekuje. Wrócił — tak jak obiecywał — aby mu o tym powiedzieć.

32

Marie wymogła na nim, aby do ślubu mieszkali oddzielnie. Blaine chciał, by była to cicha ceremonia, ale ku jego zdumieniu Marie zażyczyła sobie inaczej. Tak też się stało w pewną słoneczną niedzielę.

Pan Davis pożyczył im mały kuter, którym popłynęli na Tahiti, by tam spędzić miodowy miesiąc.

Blaine miał wrażenie, że przeżywa cudowny sen. Płynęli po morzu, widzieli zanurzający się w wodzie księżyc. Po jakimś czasie z czarnej chmury wyłoniło się słońce. Potem powoli wzniosło się nad horyzont i po minięciu zenitu opadło ku morzu, zamieniając go w połyskliwą masę brązu. Zatrzymali się w lagunie Papeete i obejrzeli góry Moorei, płonące w zachodzącym słońcu — bardziej tajemnicze niż te na Księżycu. Przypomniał sobie wieczór w Chesapeake, wypełniony marzeniami o południowych wyspach…

Po zwiedzeniu Tahiti wrócili do domu. Marie zajęła się gospodarstwem, a Blaine rozpoczął pracę u Davisa.

* * *

Przez kilka najbliższych tygodni z niepokojem śledzili nowojorską prasę, usiłując wykryć, co zamierzają ludzie z Rexa. Ale nie poświęcono mu ani słowa, doszli więc do wniosku, że sprawę można uważać za niebyłą. Mimo to z ulgą przeczytali w dwa miesiące później, że polowanie na Blaine’a zostało odwołane.

Praca Blaine’a była interesująca i różnorodna. Wciąż trafiały się łodzie wymagające naprawy. Zaprojektował także kilka dżonek i szkuner.

Zajmował się pracą biurową. Napisał też kilka artykułów do miejscowej prasy. Po ich opublikowaniu przybyło im klientów. Wkrótce więc Blaine przejął całą robotę związaną z reklamą.

Jego praca coraz bardziej przypominała tę, którą wykonywał jako młodszy konstruktor jachtów. Ale już się tym nie przejmował. Widocznie taki rodzaj pracy był jego przeznaczeniem. Zaakceptował ten fakt.

Jego życie się unormowało. W dni robocze przebywał w pracy i w swoim białym domku, a w soboty chodzili do kina i jeździli na krótkie wycieczki po okolicy. Bywali u burmistrza i grywali w karty w klubie jachtowym. Zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że wreszcie osiągnął upragniony spokój.

Wtedy właśnie, po czterech miesiącach od chwili przybycia na wyspę, znów dał o sobie znać zewnętrzny świat.

* * *

Obudził się, jak zwykle, wczesnym rankiem. Po śniadaniu pocałował Marie na pożegnanie i poszedł do pracy. Po drodze rozmyślał o problemach, wymagających szybkiego załatwienia. Należało naprawić pewną łódź, która wpadła na podwodne skały. Zdaje się, że wymagała wymiany części szkieletu, ale należy to zbadać dokładnie.

Właśnie sprawdzał stan łodzi, gdy podszedł do niego pan Davis.

— Tom — powiedział — jakiś człowiek pytał o ciebie. Czy spotkałeś się z nim?

— Nie. Kto to był?

— Jakiś obcy, przybył właśnie parowcem. Powiedziałem mu, że ciebie nie ma, a on na to, że poczeka na ciebie w domu.

— Jak wyglądał? — zapytał Blaine, czując, że serce podchodzi mu do gardła.

Davis spoważniał.

— Prawdę mówiąc, trochę dziwnie. Był mniej więcej twojego wzrostu, szczupły. Nosił brodę. Takich ludzi nie widuje się często. Zalatywało od niego silnie wodą toaletową.

— Och, Tom, ja też ciebie kocham! — przytuliła się do niego, ale po chwili się odsunęła. — Musimy szybko zrobić wesele. Tutejsi ludzie są bardzo małomiasteczkowi, niesłychanie dwudziestowieczni. Wiesz, co mam na myśli.

— Tak, wiem, co masz na myśli — powiedział.

Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.

33

Wyjaśnił wszystko Marie. Podeszła do szafy i wyciągnęła walizki. Zaniosła je pospiesznie na łóżko i zaczęła pakować rzeczy.