Выбрать главу

— Robinson — powiedziała — nie możesz go prosić o coś takiego. To nie on, lecz ja jestem winna. Przykro mi. Nie chcesz kobiecego ciała? Zresztą i tak ci swojego nie dam. Co było — to było. Wynoś się stąd!

Robinson zignorował ją. Patrzył na Blaine’a.

— Zawsze wiedziałem, że o ciebie chodzi. Troszczyłem się o ciebie, uratowałem ci życie.

— Tak — zgodził się Blaine.

— Co z tego! — krzyknęła Marie. — No i uratował twoje życie! Ale przecież nie stał się jego właścicielem! Ludzie ratują czyjeś życie, ale nie wymagają tak dużo. Tom, nie słuchaj go!

— Nie zamierzam cię zmuszać, Blaine. Ty zadecydujesz, a ja się podporządkuję. Przypomnij sobie wszystko.

Blaine spojrzał na niego prawie z czułością.

— Robinson, to zdarzenie kryje w sobie coś więcej. Mam rację?

Zombie skinął głową, nie odrywając oczu od twarzy Blaine’a.

— Skąd ty o tym wiesz?

— Ponieważ rozumiem ciebie. Przez cały ten czas moje myśli krążyły tylko wokół twojej osoby. Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej byłem pewien.

— Być może masz rację…

— O czym wy mówicie? — wtrąciła się zaniepokojona Marie. — Co jeszcze może się w tym kryć?

— Muszę trochę pomyśleć — powiedział Blaine. — Proszę, Robinson, poczekaj na zewnątrz.

— Oczywiście — odpowiedział zombie i natychmiast wyszedł.

Blaine usiadł, schował twarz w dłoniach. Potrzebował wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć, prześledzić wydarzenia z minuty na minutę. Zrozumieć.

* * *

W uszach wciąż słyszał słowa wypowiedziane przez Reilly’ego:

— Jesteś odpowiedzialny! Zabiłeś mnie swoim diabelskim, pełnym chęci mordu mózgiem. Czemuż wtedy nie zginąłeś, ty morderco!

Czy Reilly coś wiedział?

Przypomniał sobie słowa Sammy’ego Jonesa, gdy po polowaniu powiedział:

— Tom, jesteś urodzonym zabójcą.

Czyżby Sammy się domyślał?

To był najważniejszy moment jego życia: kierownica się odblokowała, lecz on zignorował ten fakt. Wypełniła go żądza zniszczenia, pragnienie bólu i śmierci.

Wspomnienia o zdarzeniu, o którym zawsze chciał zapomnieć, wstrząsnęły nim: mógł zapobiec katastrofie, ale wolał popełnić morderstwo.

Podniósł głowę i spojrzał na żonę.

— Zabiłem go. To jest ta tajemnica Robinsona. Teraz ja też ją znam.

35

Wszystko spokojnie wyjaśnił Marie. W pierwszej chwili nie chciała mu uwierzyć.

— Tom, przecież minęło już tyle czasu! Jak możesz być pewny, co wtedy czułeś?

— Wiem. Sądzę, że nikt nie zapomina o tym, jak umierał — co wtedy czuł i myślał. Ja pamiętam dokładnie.

— Nie możesz nazywać siebie mordercą, przecież to była tylko jedna chwila.:.

— Ile potrzeba czasu, aby strzelić, wbić nóż? Ułamek sekundy! Wystarczy chwila, aby stać się mordercą.

— Ależ Tom, przecież nie miałeś żadnego motywu!

Potrząsnął głową.

— To prawda, nie zabiłem dla zysku czy z zemsty. Dowodzi to tylko jednego — że nie jestem tego rodzaju mordercą. Jestem przeciętnym człowieczkiem, zdolnym do wszystkiego po trosze, również do morderstwa. Zabiłem gdyż pojawiła się taka sposobność. Nie groziła mi za to kara. Być może nie popełniłbym tego czynu, gdyby nie specjalne okoliczności, nastrój, temperatura, skojarzenia myślowe i diabli wiedzą co. Ale zrobiłem to.

— Nie powinieneś siebie winić! Nigdy byś nie zabił, gdyby ludzie Rexa nie stworzyli tych specyficznych warunków.

— Tak. Ale to ja skorzystałem ze sposobności. I dokonałem morderstwa z zimną krwią, ot tak, dla zabawy. Mojego morderstwa.

— Niech ci będzie… Twojego morderstwa — zgodziła się Marie.

— Tak.

— No dobrze, więc jesteśmy mordercami — powiedziała spokojnie. — Czy nie mógłbyś tego po prostu przyjąć do wiadomości, zaakceptować? Zabiliśmy raz, możemy zabić ponownie.

— Nigdy więcej.

— Przecież on właściwie już jest martwy! Starczy jedno pchnięcie. Jedno uderzenie.

— Tego nie potrafię.

— A ja mogę to zrobić?

— Tobie też nie pozwolę.

— Idiota! Więc siedź i czekaj! Poczekaj miesiąc i on sam się wykończy. Przecież możesz poczekać…

— To też byłoby morderstwo — powiedział ponuro.

— Tom, chyba nie zamierzasz oddać mu ciała! A co będzie z nami?

— Myślisz, że po tym wszystkim jeszcze możemy być razem? Nie wydaje mi się. Teraz przestań się ze mną spierać. Nie wiem, czybym to zrobił, gdybym nie był pewny wieczności. Prawdę mówiąc, uważam, że nie postąpiłbym tak. Ale wieczność jest. Chciałbym tam pójść po uregulowaniu wszystkich rachunków. Rozumiesz?

— Tak — odpowiedziała ze smutkiem.

— Szczerze mówiąc, jestem ciekaw, jak wygląda przyszłe życie. Chciałbym już tam być. Jeszcze jedno…

— Co takiego?

Blaine wrócił myślą do I-Iulla i jego filozofii. Umrzeć we właściwym czasie… Przypomniał sobie wrażenie, jakie zrobił na nim ten człowiek, i swoją śmierć.

— O czym chciałeś powiedzieć? — przerwała jego zadumę.

— Ach — zawahał się — chciałem tylko powiedzieć, że wasze czasy też wycisnęły na mnie jakieś piętno, szczególnie poglądy wyższych sfer.

Uśmiechnął się i pocałował ją.

— Zresztą, jak wiesz, zawsze miałem dobry smak.

36

Otworzył drzwi chaty.

— Robinson, chodź ze mną do budki samobójców. Zamierzam oddać ci swoje ciało.

— Byłem pewny, że tak postąpisz, Tom.

— Chodźmy.

Skierowali się w stronę miasta. Marie patrzyła za nimi przez chwilę, wkrótce pospieszyła ich śladem.

Zatrzymali się przy budce.

— Myślisz, że sobie poradzisz? — zapytał Blaine.

— Tak, z pewnością. Tom, jestem ci taki wdzięczny. Będę dbał o twoje ciało.

— Tak do końca to ono nie jest moje. Należało do człowieka, który nazywał się Kranch, ale polubiłem je. Powinieneś sobie poradzić. Tylko od czasu do czasu przypomnij mu, kto z was jest panem. Czasem ma ochotę na polowanie.

— Myślę, że też je polubię.

— Pewnie. Cóż, życzę ci powodzenia.

— Nawzajem, Tom.

Podeszła Marie. Pocałowała Blaine’a na pożegnanie.

— Co zamierzasz ze sobą zrobić? — zapytał ją. Wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Jestem tak przybita i otępiała… Czy musisz?

— Tak.

Spojrzał po raz ostatni na palmy, połyskujące w słońcu morze, wznoszącą się nad nim ciemną skałę. Odwrócił się i wszedł do środka.

Wewnątrz nie było żadnych mebli, tylko pojedyncze krzesło. Do ściany przyczepiona była instrukcja. Bardzo prosta. Należało usiąść i przekręcić gałkę, znajdującą się ponad prawą ręką. Śmierć miała być szybka i bezbolesna.

Usiadł. Sprawdził położenie gałki i oparł się o poręcz. Ponownie przypomniał sobie pierwszą śmierć i ponownie poczuł żal, że była tak pospolita. Powinien przynajmniej teraz inaczej to załatwić, pójść w ślady Hulla, walczyć do końca. Cóż — jakie życie, taka śmierć.

Nie miał się na co uskarżać. Mimo że żył w tych nowych czasach zaledwie przez rok, udało mu się otrzymać największy z dostępnych przywilejów — nieśmiertelność. Ponownie poczuł tę euforię, jaka wypełniła go po zabiegu gwarantującym wieczność. Nie czuł już żalu za życiem. Dostarczyło mu wystarczającej satysfakcji.