– Ależ pana informacje są jak najbardziej aktualne – potwierdziła bez szyderstwa, aczkolwiek z pewnym rozbawieniem. – Proszę wejść.
Zaprowadziła ich do salonu, tak oszczędnego w wystroju jak jej ubiór, mającego jednak niezaprzeczalny smak i styclass="underline" masywny stoliczek do kawy wykonany z białego marmuru; nowoczesne kanapy pokryte intensywnie zieloną tkaniną; obite jedwabną morą w kolorze brzoskwiniowym krzesła o bogato rzeźbionych oparciach i nogach; szmaragdowe wazy ponadmetrowej wysokości, a w nich olbrzymie grzebieniaste źdźbła białej trawy z południowoamerykańskiej pampy. Na wysokich ścianach, zwieńczonych sklepieniem krzyżowym niczym w jakiejś katedrze, wisiały dużych rozmiarów obrazy współczesnych malarzy, nadając temu bezosobowemu miejscu bardziej ludzki wymiar. Jedną ze ścian zajmowało olbrzymie panoramiczne okno, za którym rozciągał się widok okręgu Orange. Teddy Bertlesman usiadła na zielonej kanapie, na tle okna, wskutek czego wokół jej głowy pojawił się świetlisty nimb. Reese i Julio usadowili się na brzoskwiniowych krzesłach, oddzieleni od kobiety wielkim marmurowym stołem, który wyglądał jak ołtarz.
– Pam Bertlesman… – zaczął Julio.
– Nie, nie – przerwała, zsuwając z nóg kapcie i wkładając nogi pod siebie. – Proszę mi mówić po imieniu lub jeśli chcecie być bardziej oficjalni: panno Bertlesman. Ale ja pogardzam tą formą. Nie żyjemy na Południu przed wojną domową, kiedy to filigranowe panienki w krynolinach chłeptały w cieniu magnolii koktajle miętowe, podczas gdy czarne niańki wachlowały je.
– Panno Bertlesman – ciągnął Julio – bardzo zależy nam na rozmowie z panem Shadwayem i mamy nadzieję, że podpowie nam pani, gdzie on w tej chwili przebywa. Zdajemy sobie sprawę z tego, że pracując w nieruchomościach, jako inwestor oraz pośrednik, dysponuje licznymi posiadłościami. Wiele z nich jest nie wykorzystanych i w jednej z nich może właśnie przebywać…
– Przepraszam, ale nie rozumiem, w jaki sposób możemy podlegać waszej jurysdykcji. Według legitymacji jesteście policjantami z Santa Ana. Ben ma swoje biura w Tustin, Costa Mesa, Orange, Newport Beach, Laguna Beach i Laguna Niguel, ale nie w Santa Ana. On sam zaś mieszka w Orange Park Acres.
Julio zapewnił kobietę, że sprawa Lebena częściowo podlega również uprawnieniom policji w Santa Ana. Wyjaśnił, że zazębianie się uprawnień w tym rejonie nie należy do rzadkości, ale Teddy Bertlesman pozostała grzecznie sceptyczna i małomówna. Reese podziwiał jej dyplomację, finezję i opanowanie w unikaniu pytań testujących. Odpowiadała tak, żeby nic nie powiedzieć. Szacunek dla szefa i determinacja, z jaką go ochraniała, były aż nadto widoczne. Nie dała jednak żadnego powodu, by można ją było oskarżyć o kłamstwo czy ukrywanie poszukiwanego przestępcy.
Julio zorientował się, że nic nie wskóra, występując z pozycji przedstawiciela władzy. Miał nadzieję, że skuteczniejsze okaże się odsłonięcie prawdziwych motywów przesłuchania, jak również prośba o okazanie odrobiny sympatii. Westchnął, odchylił się do tyłu i powiedział:
– Proszę posłuchać, panno Bertlesman. Okłamaliśmy panią. Nie jesteśmy tutaj oficjalnie. A przynajmniej nie całkiem oficjalnie. Prawdę mówiąc, to nasz szef myśli, że jesteśmy na chorobowym. Wściekłby się, gdyby dowiedział się, że wciąż zajmujemy się tą sprawą, ponieważ przejęli ją agenci federalni i zabronili nam mieszać się do tego. Istnieje jednak wiele powodów, dla których nie możemy tego zrobić. W przeciwnym razie stracilibyśmy dla siebie szacunek.
Teddy Bertlesman zmarszczyła brwi (ładnie jej z tym, pomyślał Reese) i odrzekła:
– Nie rozumiem.
Julio podniósł swą szczupłą rękę.
– Chwileczkę, proszę wysłuchać mnie do końca.
Miękkim, szczerym, intymnym głosem, bardzo dalekim od oficjalnego tonu, opowiedział o tym, jak Ernestina Hernandez i Becky Klienstad zostały brutalnie zamordowane, po czym ciało jednej z nich wrzucono do kontenera na śmieci, a drugiej – ukrzyżowano na ścianie. Opowiedział jej też o swym braciszku, Erneście, którego dawno temu i daleko stąd zagryzły szczury. Wyjaśnił, w jaki sposób ta tragedia przyczyniła się do jego obsesji na punkcie niesprawiedliwej śmierci, a podobieństwo imion: Ernesto i Ernestina, sprawiło, że poszukiwania zabójcy córki państwa Hernandez nabrało dlań wymiaru osobistej krucjaty.
– Choć muszę przyznać, że gdyby nie ta zbieżność imion i nie te okoliczności, znalazłbym inne motywy, by przeprowadzić gruntowne śledztwo. Ponieważ ja prawie zawsze przeprowadzam gruntowne śledztwo. Mam już taki brzydki nawyk.
– Wspaniały nawyk – wtrącił Reese.
Julio wzruszył ramionami.
Reese zdumiał się, że Julio tak dobrze uświadamia sobie motywy własnego działania. Słuchając swego partnera, podziwiając jego umiejętność wnikania w głąb samego siebie, Reese nabrał jeszcze większego szacunku dla tego człowieka.
– Zmierzam do tego – ciągnął Julio – że wierzę w niewinność pani szefa oraz Rachael Leben, jak również jestem przekonany, że są pionkami w grze, której nawet do końca nie rozumieją. Myślę, że ktoś ich wykorzystuje, by potem zabić jako kozły ofiarne na ołtarzu czyichś interesów, może nawet interesów rządu. Potrzebna jest im pomoc. My chcemy im pomóc i prosimy panią o wsparcie, Teddy.
Monolog Julia był zadziwiający i osobie postronnej mógł się wydać popisem aktorskim. Ale nie należało go podejrzewać o nieszczerość czy brak prawdziwego zaangażowania. Choć ciemne oczy policjanta pozostawały czujne i przenikliwe, to jednak jego oddanie sprawiedliwości i uczciwość było niekwestionowane.
Teddy Bertlesman miała dość rozumu, by poznać, że Julio nie kłamie i nie wyssał całej historii z palca. Udało mu się ją pozyskać. Wysunęła spod siebie swe długie nogi i przeniosła je na podłogę, a towarzyszył temu delikatny szelest jej różowej sukienki. Ten dźwięk podziałał na Reese’a jak orzeźwiający podmuch wiatru – małe włoski na wierzchu jego dłoni zjeżyły się, a po plecach przebiegł mu przyjemny dreszcz.
– Kurczę, ja wiem doskonale, że Ben Shadway nie stanowi żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego – powiedziała Teddy. – Kręcili się tu już różni agenci federalni i ledwo się mogłam powstrzymać, żeby nie roześmiać się im w twarz, nie… Ledwo mogłam się powstrzymać, żeby nie splunąć im w twarz.
– Dokąd mógł się udać Ben Shadway wraz z panią Leben? – spytał Julio. – Prędzej czy później feds ich znajdą. Myślę więc, że dla ich dobra Reese i ja powinniśmy być pierwsi. Czy ma pani jakiś pomysł, skąd należy rozpocząć poszukiwania?
Kobieta wstała z kanapy. W swej błyszczącej jaskraworóżowej sukience przespacerowała się po salonie. Jej szczudłowate nogi powinny wyglądać niezgrabnie, były zaś kwintesencją gracji. Wciąż siedzącemu na brzoskwiniowym krześle Reese’owi wydała, się niezwykle wysoka. Nagle przystanęła, prowokacyjnie kołysząc biodrami, po czym znów zaczęła chodzić. Głośno przy tym myślała, wymieniając wszystkie możliwości:
– No dobra, a więc pan Shadway ma domy, głównie małe domy, w całym kraju. W chwili obecnej jedynymi, których nie wynajął, są… Chwileczkę, niech pomyślę… Jeden domek jest w Orange na Pine Street, ale wątpię, by tam teraz przebywał, bo właśnie jest w nim remont – nowa łazienka, zmiany w kuchni… Nie ukryłby się w domu pełnym murarzy i hydraulików. Ma też połowę bliźniaka w Yorba Linda…
Reese słuchał, ale ani przez chwilę nie zwrócił uwagi na to, co kobieta mówi; to zadanie rezerwował dla Julia. Wszystko, do czego Reese był teraz zdolny, to obserwować jej wygląd, głos i sposób poruszania się; wypełniła sobą wszystkie jego zmysły, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Na odległość wyglądała jak chudzielec, stąd podobieństwo do bociana, ale z bliska była zgrabna, zwinna, bynajmniej nie wychudła gazela. Jej figura jednak nie wywierała takiego wrażenia jak właściwa zawodowym tancerkom płynność ruchów, owa gracja zaś nie wywierała takiego wrażenia jak sprężystość jej ciała; sprężystość z kolei była mniej impresywna od urody tej kobiety, a uroda mniej impresywna od jej inteligencji, witalności i sprytu.