Reese myślał przez jakiś czas i wreszcie odezwał się:
– Wiesz, o czym zapomniał Eric Leben? Opętała go myśl o wiecznym życiu, ale zapomniał o tym, by korzystać z tego życia, które już ma. Życie może okazać się krótkie, ale i tak dużo się w nim zmieści. A Leben tak się zajął planowaniem wieczności, że zapomniał o korzystaniu z chwili.
– Słuchaj – powiedział Julio – jeśli romans ma uczynić z ciebie filozofa, muszę się zacząć rozglądać za nowym partnerem.
Przez kilka minut Reese nic nie mówił, tylko pogrążył się we wspomnieniach o zgrabnych nogach i obcisłej różowej sukience. Kiedy znów wypłynął na powierzchnię, zorientował się, że Julio nie jedzie przed siebie bez celu.
– Dokąd jedziemy? – zapytał.
– Na lotnisko Wayne’a.
– Vegas?
– Czy masz coś przeciwko temu?
– Nie, zdaje się, że nie pozostaje nam nic innego.
– Za bilety trzeba będzie zapłacić z własnej kieszeni.
– Wiem.
– Jeśli chcesz zostać, to w porządku.
– Lecę z tobą – powiedział Reese.
– Sam też dam sobie radę.
– Lecę z tobą.
– Od tej chwili może być niebezpiecznie, a ty masz przecież Esther.
Esther i może jeszcze Theodore, Teddy, Bertlesman – pomyślał Reese. – A właśnie wtedy, kiedy masz kogoś i kiedy chcesz się o niego troszczyć, życie staje się nagle złośliwe i okrutne, tracisz wszystko, co miałeś najcenniejszego. – Na myśl o śmierci wzdrygnął się. Ale mimo to powtórzył:
– Lecę z tobą. Czy nie słyszałeś, że lecę z tobą? Na miłość boską, Julio, lecę z tobą!
33
Posuwając się w ślad za burzą przez pustynię, Ben Shadway dojechał do Baker, wrót do Doliny Śmierci. Była godzina osiemnasta dwadzieścia.
Tutaj wiał silniejszy niż do tej pory wiatr, a ciskane przezeń strugi deszczu spadały na przednią szybę samochodu niczym kule karabinowe. Tablice informujące o lokalizacji stacji obsługi samochodów, restauracji i motelu drgały na słupach, do których je przytwierdzono, jakby chciały się uwolnić i odlecieć. Znak STOP kiwał się nerwowo w tył i przód pod działaniem turbulentnych prądów powietrza; wyglądał tak, jakby za chwilę miał wyskoczyć z ziemi. Na stacji benzynowej Shella krzątało się dwóch mężczyzn z obsługi w żółtych płaszczach przeciwdeszczowych, z głowami wtulonymi w ramiona, a długie płachty błyszczącego winylu opinały się im na nogach i biodrach, z tyłu zaś powiewały za nimi. Mnóstwo najeżonych kul ze skręconych chwastów, niektóre o średnicy przekraczającej metr, toczyło się we wszystkich kierunkach na przemian po jedynej ulicy w Baker, trasie przelotowej ze wschodu na zachód.
Ben ponowił próbę dodzwonienia się do Whitneya Gavisa. Wszedł do małego sklepiku, gdzie znajdował się automat telefoniczny, nie mógł jednak wyjść na międzymiastową. Wykręcał kierunkowy trzy razy i wciąż słyszał nagrany na taśmę głos informujący, że z powodu awarii sieci połączenie na razie jest niemożliwe. Wiatr wył i łomotał o plastykowe szyby w oknach sklepu, deszcz zaś tłukł wściekle o dach; warunki atmosferyczne rzeczywiście mogły tłumaczyć kłopoty kompanii telefonicznej.
Przestraszył się. Co prawda bał się już od chwili, gdy w Arrowhead znalazł siekierę opartą o ścianę lodówki, ale teraz nastąpiła eskalacja strachu. Zdał sobie bowiem sprawę, że wszystko nawala, że dobry los odwrócił się od niego. Spotkanie z Sharpem, katastrofalna zmiana pogody, nieobecność Gavisa w domu, kiedy telefony jeszcze działały, a teraz awaria na łączach z Vegas – wszystko to sprawiało, że uznał niebiosa za instytucję piekielną, która czyni wszystko, by już nigdy nie ujrzał Rachael żywą.
Mimo strachu, frustracji i pragnienia, by znów ruszyć w drogę, pozostał jeszcze w Baker, by kupić coś do jedzenia i spokojnie spożyć to w samochodzie. Od śniadania w Palm Springs nic nie jadł i czuł wielki głód.
Poprosił o trzy batony czekoladowe, kilka torebek orzeszków ziemnych i sześć puszek coca-coli w kartonie. Przy kasie stała ubrana w komplet dżinsowy kobieta w średnim wieku o spłowiałych na słońcu włosach i ogorzałej cerze, świadczącej o przebywaniu na pustyni przez całe lata.
Zapytana o telefony, odpowiedziała:
– Słyszałam, jak gadali, że na wschód od Baker zalało duże obszary, głównie koło Cal Neva i jeszcze bardziej wokół Stateline. Podmyte są centrale telefoniczne i zerwane połączenia. Mówią, że za parę godzin wszystko będzie naprawione.
– Nie wiedziałem, że na pustyni może tak strasznie padać – powiedział, odbierając resztę.
– Bo w ogóle to nie pada. Deszcz mamy tu trzy razy do roku. Ale jak już przyjdzie burza, to czasami wygląda na to, że Bóg się rozgniewał i znów zsyła na nas potop.
Skradziony merkur stał kilka kroków od wyjścia ze sklepu, ale w ciągu kilku sekund potrzebnych, by dobiec do niego, Benny przemókł do suchej nitki. W środku otworzył sobie colę, pociągnął duży łyk, wsadził puszkę między nogi, zdarł papierek z batona, włączył silnik i ruszył w kierunku autostrady.
Niezależnie od tego, jak straszne były warunki atmosferyczne, musiał z największą możliwą prędkością posuwać się w stronę Las Vegas; sto dziesięć – sto dwadzieścia na godzinę, a jak się da, to jeszcze szybciej. Nieważne, że na śliskiej nawierzchni prawdopodobieństwo utraty panowania nad samochodem było bardzo duże. Niemożność połączenia się z Whitem Gavisem nie pozostawiła mu żadnego wyboru.
Kiedy zjeżdżał właśnie na „piętnastkę”, samochód prychnął i zatrząsł się, ale silnik nie zgasł. Jadąc dalej na wschód i północny wschód w kierunku Nevady, Benny wsłuchiwał się uważnie w jego pracę i spoglądał na tablicę rozdzielczą, spodziewając się, że zobaczy jakieś ostrzegawcze światełko. Ale samochód jechał płynnie, żadne światełko się nie zapaliło i nic nie wskazywało, że mogą być jakieś kłopoty. Benny odprężył się więc, zaczął gryźć swój baton i powoli przyśpieszył do stu dziesięciu na godzinę, ostrożnie sprawdzając przyczepność auta do niebezpiecznie mokrej nawierzchni.
Anson Sharp obudził się już i doprowadził do porządku. Był wtorek, godzina dziewiętnasta dziesięć. Za oknem padał ulewny deszcz, bębniąc o dach i łoskocząc w pobliskiej rynnie. Nie wychodząc z pokoju, Sharp zadzwonił po kolei do wszystkich swoich podwładnych rozmieszczonych w różnych miejscach południowej Kalifornii.
Od Dirka Cringera, agenta w centrum dowodzenia akcją na okręg Orange, dowiedział się, że Julio Verdad i Reese Hagerstrom prawdopodobnie nie zastosowali się do poleceń i nadal prowadzą sprawę Lebena. Sharp, dowiedziawszy się już poprzedniego dnia, że obaj detektywi znani są ze swej zaciętości i nieprzejednania w prowadzeniu nawet najbardziej beznadziejnych spraw, polecił, by do ich prywatnych samochodów przyczepiono „pluskwy”. Wyznaczył też kilku ludzi, którzy za pomocą aparatury elektronicznej mieli śledzić ich ruchy, nie wzbudzając podejrzeń. Wszystko to się opłaciło, gdyż teraz Sharp dowiedział się, że po południu obaj detektywi odwiedzili na UCI doktora Eastona Solberga, byłego współpracownika Lebena, a następnie spędzili parę godzin na obserwacji głównego biura firmy Shadway-Nieruchomości w Tustin.
– Wypatrzyli naszych ludzi i zainstalowali się kilkadziesiąt metrów dalej – poinformował Cringer – skąd mogli obserwować zarówno ich, jak i budynek.
– Pewnie myśleli, że są bardzo sprytni – powiedział Sharp. – Kto tu kogo naprawdę obserwował…
– Potem pojechali za jedną z pracownic biura do jej domu. Kobieta nazywa się Theodora Bertlesman.
– Już ją przesłuchiwaliśmy w sprawie Shadwaya, prawda?