– Tak, przesłuchiwaliśmy każdego pracownika biura. Ta Bertlesman specjalnie nam nie pomogła, chociaż i tak bardziej niż pozostali.
– Jak długo Verdad i Hagerstrom u niej siedzieli?
– Ponad dwadzieścia minut.
– Zdaje się, że przed nimi była bardziej otwarta. Czy wiesz, co mogła im powiedzieć?
– Nie – odparł Cringer. – Mieszka na wzgórzach, więc było bardzo trudno dopasować mikrofon kierunkowy do któregoś z okien. Zanim się zainstalowaliśmy, już wychodzili. Prosto od niej pojechali na lotnisko.
– Co?! – wykrzyknął zdumiony Sharp. – LAX? [11]
– Nie. Pojechali na John Wayne, lokalne lotnisko okręgu Orange. Siedzą tam teraz i czekają na swój lot.
– Jaki lot?! Dokąd?!
– Do Vegas. Kupili bilety na najbliższy lot do Vegas. Ten o dwudziestej.
– Dlaczego do Vegas? – Sharp spytał bardziej siebie niż Cringera.
– Może wreszcie dali sobie spokój z tą sprawą, tak jak mieli przykazane, i teraz wybierają się na małe wakacje.
– Na wakacje nie jedzie się bez spakowania walizek. Sam powiedziałeś, że na lotnisko udali się prosto od tej kobiety. Chyba że po drodze wstąpili do domu, by szybko zabrać jakieś rzeczy.
– Nie. Pojechali od razu na lotnisko – potwierdził Cringer.
– Dobra. W porządku – odrzekł Sharp, niespodziewanie podniecony. – Prawdopodobnie chcą dotrzeć do Shadwaya i Leben, zanim my to zrobimy, i mają powody przypuszczać, że znajdą ich w Las Vegas. – A jednak pojawiła się szansa, że dopadnie Shadwaya. Tym razem sukinsyn się nie wymknie. – Jeśli są jeszcze jakieś wolne miejsca na ten rejs, to umieść na pokładzie dwóch naszych ludzi.
– Tak jest.
– Tu, w Palm Springs, też mam swoich agentów i gdy tylko będziemy gotowi, również udamy się do Vegas. Chcę być na lotnisku wtedy, kiedy wyląduje samolot z Verdadem i Hagerstromem.
Sharp odłożył słuchawkę i po chwili zadzwonił do pokoju Jerry’ego Peake’a.
Na dworze zagrzmiał piorun i przetoczył się, cichnąc, z północy na południe wzdłuż doliny Coachella.
Telefon odebrał Peake. Głos miał bełkotliwy.
– Już prawie dziewiętnasta trzydzieści – powiedział Sharp. – Bądź gotów do wymarszu za piętnaście minut.
– Co się stało?
– Lecimy za Shadwayem do Vegas i tym razem szczęście jest po naszej stronie.
Jednym z problemów związanych z jazdą kradzionym wozem jest niepewność co do jego stanu technicznego. W takich wypadkach nie pyta się przecież właściciela pojazdu, jak daleko się nim zajedzie i na co trzeba uważać. Po prostu jedzie się i już.
Skradziony merkur zepsuł się sześćdziesiąt kilometrów na wschód od Baker. Zaczął prychać, rzęzić i podskakiwać, podobnie jak wcześniej przy zjeździe na autostradę. Ale tym razem prychał tak długo, aż zgasł silnik. Benny zjechał na pobocze i spróbował ponownie uruchomić samochód. Bezskutecznie. Jedynym efektem jego prób mogło być rozładowanie akumulatora, więc ich zaprzestał. Przez chwilę siedział zrozpaczony, a deszcz walił o dach niczym ziarna grochu.
Ale poddawanie się rozpaczy nie było w jego stylu. Już więc po kilku sekundach miał plan i – choćby później okazał się on zły – zaczął go realizować.
Znowu wsunął za pas na plecach swój combat magnum kaliber 357 i przykrył go wyciągniętą ze spodni koszulą. Nie mógł wziąć ze sobą karabinu i bardzo tego żałował.
Włączył światła awaryjne i wysiadł na lejący strumieniami deszcz. Na szczęście burza przesunęła się bardziej na wschód. Stanął w szarówce obok niesprawnego samochodu i dłonią osłonił oczy, by lepiej widzieć. Patrzył w kierunku zachodnim, skąd nadjeżdżał – sądząc po światłach – jakiś samochód ciężarowy.
Na autostradzie międzystanowej numer piętnaście wciąż panował niewielki ruch. Kilku zawziętych graczy podróżowało do swej mekki i nie zawróciłaby ich z drogi nawet bitwa na polach Armageddonu. Na razie jednak więcej było ciężarówek. Benny zaczął machać rękami, chcąc zatrzymać jakiś pojazd, ale dwa auta osobowe i trzy ciężarówki minęły go, nawet nie zwolniwszy. Przecinając kołami przydrożne kałuże, wzniecały kaskady wody, które spadały na Bena, pogarszając jego i tak żałosny wygląd.
Mniej więcej dwie minuty później pojawiła się jeszcze jedna wielka ciężarówka, obwieszona lampkami niczym choinka bożonarodzeniowa. Ben odetchnął z ulgą, gdy jej kierowca zaczął hamować na długo przed miejscem, gdzie stał merkur, po czym zatrzymał się tuż obok.
Benny podbiegł do wielkiej kabiny i wspiął się do otwartej bocznej szyby, przez którą wyjrzał wąsaty mężczyzna o surowej twarzy.
– Zepsuł mi się – powiedział Benny, przekrzykując kakofonię wiatru i deszczu.
– Najbliższy warsztat ma pan w Baker! – odkrzyknął kierowca. – Niech pan przejdzie na drugą stronę autostrady i postara się złapać coś w tamtą stronę.
– Nie mam czasu na szukanie mechanika i czekanie, aż naprawi tego grata! – odparł Ben. – Muszę jak najszybciej dostać się do Vegas. – Czekając na okazję, wymyślił odpowiednie kłamstwo. – Moja żona leży tam w szpitalu, bardzo z nią źle, może już umiera…
– O Boże – powiedział szofer. – W takim razie wsiadaj pan!
Ben obiegł kabinę i otworzył drzwi od strony pasażera, modląc się, by jego wybawiciel miał żyłkę sportową i nie zważając na pogodę, wciskał pedał gazu do deski.
Jadąc przez skąpaną w deszczu pustynię Mojave – a był to już ostatni odcinek drogi do Las Vegas – Rachael poczuła się samotna jak jeszcze nigdy, choć samotność nie była jej raczej obca. Wciąż panował mrok, tym razem jednak to nie chmury zakryły słońce, lecz ono samo się chowało, dzień chylił się bowiem ku końcowi. Intensywność opadu nie malała, Rachael przemieszczała się w tym samym kierunku co burza, na dodatek z nieco większą prędkością, zbliżając się coraz bardziej do jej jądra. Miarowe skrzypienie wycieraczek i szum kół na mokrej jezdni brzmiały jak czółenka tkackie. Nie produkowały jednak tkaniny, lecz izolację od świata.
Rachael większą część swego życia spędziła w samotności i w emocjonalnej – jeśli nie fizycznej – izolacji. Jeszcze przed jej urodzeniem się, rodzice stwierdzili, że nie potrafią ze sobą żyć, jednakże ze względów religijnych nie zdecydowali się na rozwód. Pierwsze lata życia małej Rachael upłynęły więc w domu bez miłości, gdzie dwoje dorosłych ludzi nie potrafiło ukryć wzajemnej niechęci. Co gorsza, każde z nich zdawało się postrzegać Rachael jako dziecko drugiej strony i ją odrzucało. Ani ojciec, ani matka nie okazywali jej więcej uczuć, niż uważali to za swój obowiązek.
Kiedy osiągnęła odpowiedni wiek, wysłali ją do katolickich szkół z internatem, gdzie – z wyjątkiem okresu wakacji – przebywała następnych jedenaście lat. W tych prowadzonych przez zakonnice przybytkach nauki nawiązała niewiele przyjaźni, a żadna z nich nie była bliska. Częściowo wynikało to z niskiej samooceny: Rachael nie wierzyła bowiem, że ktoś chciałby się z nią naprawdę zaprzyjaźnić.
Kilka dni po uzyskaniu przez nią świadectwa ukończenia szkoły powszechnej jej rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Lecieli właśnie do domu po odbyciu służbowej podróży. Dziewczynka miała po wakacjach rozpocząć naukę w college’u. Marzyła o studiach na Uniwersytecie Browna. Była przekonana, że ojciec zbił fortunę w przemyśle odzieżowym, umiejętnie inwestując pieniądze, które matka odziedziczyła jeszcze przed ślubem. Ale po odczytaniu testamentu i oszacowaniu wartości majątku, pozostawionego przez rodziców, okazało się, że rodzinny interes już od wielu lat balansował na krawędzi bankructwa i że na „światowe życie” wydawali oni każdego zarobionego dolara. Rachael została dosłownie bez grosza i musiała zacząć zarabiać jako kelnerka. Mieszkała w internacie i oszczędzała, ile się dało, by móc podjąć edukację na mniej ekskluzywnym, dofinansowywanym z pieniędzy podatników, uniwersytecie stanowym.