Rok później, kiedy zaczęła wreszcie naukę, również nie nawiązała żadnych przyjaźni, gdyż nie miała na to czasu. Pracując jednocześnie w restauracji, nie mogła uczestniczyć w życiu towarzyskim college’u, gdzie właśnie zawierało się znajomości. W końcu zdała egzaminy końcowe i została dopuszczona do podjęcia studiów. W tym czasie miała już za sobą osiem tysięcy samotnych nocy.
Stanowiła łatwą zdobycz dla Erica, który wówczas łaknął jej młodości tak jak wampir łaknie krwi. Dlatego ożenił się z nią. Był od niej starszy o dwanaście lat, wiedział lepiej od jej rówieśników, jak czarować i zdobywać młode kobiety. Rachael po raz pierwszy w życiu poczuła się wtedy potrzebna i chciana. Biorąc pod uwagę różnicę wieku między nimi, należy przypuszczać, że widziała w nim typ ojca, zdolnego dać jej nie tylko miłość małżeńską, lecz również rodzicielską, której nigdy nie zaznała.
Oczywiście, wszystko skończyło się dużo gorzej, niż się zapowiadało. Zrozumiała, że Eric nie ją kocha, lecz uosabiane przez nią: żywotność, zdrowie, dynamizm, młodość. Ich małżeństwo niebawem okazało się tak pozbawione miłości jak w wypadku rodziców Rachael.
Wtedy poznała Bena. I po raz pierwszy w życiu nie była sama. Ale teraz Benny znajdował się gdzieś daleko i Rachael nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
Wycieraczki w jej mercedesie wybijały monotonny rytm, a opony śpiewały wciąż na jedną nutę pieśń samotności, pustki, rozpaczy.
Próbowała pocieszyć się myślą, że przynajmniej Eric nie stanowił już zagrożenia ani dla niej, ani dla Bena. Na pewno zginął od serii ukąszeń jadowitych węży. A nawet jeśli jego genetycznie zmienione ciało potrafiło bez żadnego ryzyka przyswajać te olbrzymie ilości śmiertelnej trucizny, nawet jeśli potrafiłby on zmartwychwstać po raz drugi, to przecież był fizycznym i umysłowym degeneratem. (Rachael wciąż miała w pamięci sugestywny obraz Erica klęczącego na mokrej ziemi i pożerającego żywego węża; obraz równie przerażający i nieziemski, jak pojawiające się nad nim błyskawice). Jeśli przeżył, to na pewno pozostał na pustyni już nie jako ludzka istota, ale jako rzecz, jako galopujący zwierz o pochylonej sylwetce albo pełzający na brzuchu po piaszczystych wzgórkach gad, ześlizgujący się na dno kanałów, żywiący się żarłocznie innymi mieszkańcami pustyni, stanowiący zagrożenie dla każdej napotkanej istoty, lecz nie dla Rachael. I nawet jeśli ma jeszcze przebłyski ludzkiej świadomości i inteligencji, jeśli wciąż jeszcze odczuwa potrzebę zemsty na swej żonie, to przecież opuszczenie pustyni i swobodne poruszanie się w cywilizowanym świecie będzie dla niego trudne, o ile w ogóle możliwe. Jeśli pokusi się o to, wywoła przerażenie, panikę, sensację… Dokądkolwiek się uda, stanie się obiektem pościgu, a po schwytaniu będzie zastrzelony.
Niemniej jednak Rachael wciąż czuła przed nim lęk.
Pamiętała, jak patrzyła na niego, gdy podążał za nią w dół po ścianie arroyo; pamiętała, jak patrzyła na niego, gdy to ona znajdowała się na górze, a niby-Eric wdrapywał się jej śladem; pamiętała jego straszny wygląd, gdy po raz ostatni patrzyła na niego, otoczonego kłębowiskiem węży. We wszystkich tych wspomnieniach istniało coś, co dotyczyło jego osoby… coś… coś prawie mitycznego, transcendentalnego, ponadnaturalnego, a przy tym potężnego, wiecznego i nieodwracalnego.
Zimny dreszcz przeniknął ją do szpiku kości.
Chwilę później, pokonując kolejne wzniesienie, zauważyła, że zbliża się do kresu swej podróży. Na horyzoncie widniały, wieńczące ginącą w ciemnościach autostradę, światła Las Vegas; wyglądały w tych strugach deszczu jak cudowna, senna wizja. Było tam tyle milionów różnobarwnych świateł, że miasto wyglądało na większe od Nowego Jorku, choć w istocie stanowiło jego dwudziestą część. Nawet z tej odległości, odległości ponad dwudziestu kilometrów, Rachael mogła dostrzec dzielnicę rozrywkową, ze wszystkimi hotelami i ze śródmiejskim kompleksem kasyn nazywanym przez niektórych Kopalnią Złota. Dzielnica ta wyróżniała się większą koncentracją świateł, a każde z nich zdawało się iskrzyć, migać i pulsować.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy Rachael opuściła wreszcie rozległe i puste połacie niegościnnej Mojave i jechała Bulwarem Południowym w stronę centrum Las Vegas. Powleczona wodą asfaltowa nawierzchnia niczym lustro odbijała plamy szkarłatu, różu, czerwieni, zieleni i złota. Podjechała pod frontowe drzwi hotelu „Bally’s Grand” i o mało nie wydała z siebie okrzyku ulgi na widok portierów, bagażowych i stojących pod porte cochere kilku gości. Z powodu mroku wszystkie samochody, które mijała na autostradzie, zdawały się jechać bez kierowców i pasażerów. Jak cudownie było po tylu strasznych godzinach znów ujrzeć żywych ludzi, nawet zupełnie obcych.
Początkowo wahała się, czy przekazać mercedesa parkingowemu, ze względu na bezcenne akta „Wildcard” leżące za jej siedzeniem w plastykowym worku na odpadki. Po chwili jednak stwierdziła, że raczej nikt nie będzie kradł śmieci, zwłaszcza zmiętych i podartych papierów. Zresztą parking hotelowy jest bezpieczniejszy od miejskiego. Zostawiła więc chłopcu kluczyki i odebrała pokwitowanie.
Ból związany ze skręceniem kostki podczas ucieczki przed Erikiem już prawie minął. Wprawdzie w miejscu, gdzie została podrapana, wciąż jeszcze czuła nieprzyjemne pieczenie, ale i ta dolegliwość powoli ustępowała. Do hotelu weszła, nieznacznie utykając.
Przez chwilę była oszołomiona kontrastem między dzikością burzliwej nocy, która została za nią, a przepychem foyer. Znalazła się w połyskującym świecie kryształowych żyrandoli, aksamitu, brokatu, pluszowych dywanów, marmurów, polerowanego mosiądzu i zielonego filcu, gdzie odgłosy wiatru i deszczu nie mogły się przedrzeć przez krzyki graczy zaklinających Fortunę, przez dzwonienie automatów i chrypienie wokalisty pop-rockowej grupy grającej w restauracji.
Stopniowo Rachael zyskiwała niemiłą świadomość, że jej pojawienie się w tym otoczeniu wywołało niemałe zaciekawienie. Oczywiście, nie każdy, nawet nie większość, przybywających tu gości ubiera się wytwornie, by spędzić noc na piciu, oglądaniu rewii i grach hazardowych. Sporo kobiet było w sukniach koktajlowych, a mężczyzn w eleganckich garniturach, reszta jednak towarzystwa miała na sobie bardziej codzienną garderobę: mężczyźni – sportowe garnitury z poliestru, kobiety – takież kostiumy, jedni i drudzy – także spodnie dżinsowe i bawełniane koszulki. Jednakże nie przyszedł tu nikt ubrany w podartą i poplamioną bluzkę (tak jak Rachael), dżinsy wyglądające, jakby człowiek uczestniczył w nich w rodeo (tak jak Rachael), brudne, zabłocone adidasy z na wpół oderwaną w czasie wspinaczki po stromych skarpach podeszwą (tak jak Rachael). Nie zjawił się tu również nikt nie domyty, o włosach w wielkim nieładzie (tak jak Rachael). Ponadto musiała przyznać, że nawet w tak eskapistycznym świecie, jakim jest Vegas, ludzie czasami oglądają jednak telewizyjne wiadomości i mogą rozpoznać w niej niesławną zdrajczynię ojczyzny i poszukiwanego na całym Południowym Zachodzie zbiega. Zwracanie na siebie uwagi było ostatnią rzeczą, na jakiej jej zależało. Na szczęście gracze są ludźmi o niepodzielnej uwadze, bardziej martwiącymi się o swoje zakłady niż o tlen do oddychania, wielu z nich wprawdzie podniosło na nią wzrok, ale nikt nie zatrzymał go na niej ani nie powrócił spojrzeniem do tej niezwykle wyglądającej postaci.
Przeszła przez całe kasyno do automatów telefonicznych znajdujących się w niszy, dzięki czemu cały zgiełk redukował się tam do cichego szumu. Zadzwoniła do informacji z prośbą o numer telefonu Whitneya Gavisa. Ten zgłosił się już po pierwszym dzwonku.