– Przepraszam, pan mnie nie zna – powiedziała bez tchu. – Mam na imię Rachael…
– Ta od Bena? – przerwał jej rozmówca.
– Tak – odpowiedziała zaskoczona.
– Znam panią, wiem o pani wszystko. – Ten człowiek miał głos zdumiewająco podobny do głosu Bena: spokojny, wyważony, łagodny. – Godzinę temu wysłuchałem właśnie wiadomości. Co za kretyńskie wymysły z tym bezpieczeństwem narodowym! Co za herezje! Nikt, kto zna Bena, ani przez chwilę w to nie uwierzy. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale przypuszczałem, że jeśli będziecie potrzebowali na jakiś czas schronienia, to zwrócicie się do mnie.
– Bena nie ma ze mną, ale to on wysłał mnie do pana – wyjaśniła Rachael.
– Proszę nic więcej nie mówić. Gdzie pani jest?
– W „Grandzie”.
– Mamy teraz ósmą. Postaram się przyjechać w ciągu dziesięciu minut. Proszę się za bardzo nie kręcić. Kasyna naszpikowane są agentami. Jeśli wjedzie pani na piętro hotelowe, będą panią mieli na monitorze. A jeśli któryś z nich oglądał wiadomości… Rozumie pani?
– Czy mogę wejść do toalety? Wyglądam jak strach na wróble. Muszę choć trochę doprowadzić się do porządku.
– Dobrze. Tylko proszę nie jeździć po piętrach. I niech pani wróci do telefonów dziesięć po ósmej, bo tam się właśnie spotkamy. Przy telefonach nie ma żadnych kamer. Trzymaj się, dziecino!
– Chwileczkę.
– O co chodzi?
– Jak pan wygląda? Jak mam pana rozpoznać?
– Proszę się nie martwić, złotko. Ja panią rozpoznam – odpowiedział mężczyzna. – Ben tyle razy pokazywał mi pani zdjęcie, że mam wryty w pamięci każdy szczegół pani wspaniałej fizjonomii. Trzymaj się, mała!
Gavis wyłączył się i Rachael również odłożyła słuchawkę.
Jerry Peake nie był już pewien, czy chce zostać legendą DSA. Nie był nawet pewien, czy w ogóle chce być agentem DSA, nawet nielegendarnym. Zbyt dużo się działo i zbyt szybko. Jerry nie potrafił się przystosować do nowych warunków. Wydawało mu się, że wszedł na ścieżkę z toczących się walców, jakie często znajdowały się w karnawale przy wejściu do wesołego miasteczka. Tylko że teraz walce toczyły się pięciokrotnie szybciej, niż pozwoliłby na to najbardziej sadystyczny operator, a ścieżka zdawała się nie mieć końca. Peake wątpił, czy kiedykolwiek postawi stopy na pewnym gruncie i odzyska równowagę.
Telefon Ansona Sharpa wyrwał go z głębokiego, kamiennego snu. Nawet szybki zimny tusz nie obudził go do końca. Rajd po spłukanych deszczem ulicach Palm Springs w stronę lokalnego portu lotniczego, na wyjących syrenach i z błyskającym „kogutem” na dachu, zdawał się częścią koszmaru. O dwudziestej dziesięć na płycie lotniska wylądował lekki turbinowy samolot transportowy z pobliskiego Centrum Treningowego Marynarki Wojennej w Twentynine Palms. Wicedyrektor DSA poprosił o niego niewiele ponad pół godziny wcześniej i otrzymał go na zasadzie koleżeńskiej grzeczności. Wsiedli na pokład i natychmiast odlecieli w sam środek burzy. Gwałtowne, straceńcze wznoszenie się pilotowanego przez wojskowego zucha samolotu, połączone z wyciem wiatru i lejącym z nieba deszczem, odegnały w końcu resztki snu spod powiek agenta Peake’a. Jerry znów był czujny i tak mocno uchwycił się oparcia fotela, że białe kłykcie omal nie przebiły mu skóry na wylot.
– Jeśli będziemy mieć szczęście – powiedział Sharp do niego oraz do Nelsona Gossera (którego również zabrał ze sobą) – to wylądujemy w Vegas na międzynarodowym lotnisku McCarran dziesięć – piętnaście minut przed przylotem samolotu rejsowego z Orange. Kiedy Verdad i Hagerstrom znajdą się w terminalu, będziemy mogli rozpocząć dyskretną inwigilację.
– Dziesięć po ósmej samolot do Vegas z godziny dwudziestej jeszcze nie wystartował z lotniska John Wayne w Orange, ale pilot zapewnił pasażerów, że wkrótce to nastąpi. Tymczasem, aby uprzyjemnić im oczekiwanie, serwowano napoje, orzeszki oraz słodycze.
– Bardzo dobre orzeszki – zauważył Reese. – A przy okazji coś sobie przypomniałem.
– Co takiego? – spytał Julio.
– Że nie znoszę latania.
– To krótki lot.
– Kiedy się rozpoczyna pracę jako stróż prawa, to człowiek nie oczekuje, że będzie musiał latać.
– To tylko czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt minut – próbował uspokoić go Julio.
– Lecę z tobą – rzucił szybko Reese, zanim jego partner zdążył wyrobić sobie błędne mniemanie o przyczynach tych obiekcji. – Nie opuszczę cię aż do zakończenia sprawy, chociaż żałuję, że do Vegas nie można popłynąć statkiem.
O dwudziestej dwanaście samolot zaczął kołować do startu i wreszcie wzniósł się w powietrze.
Jadąc na wschód czerwonym pickupem, Eric nieustannie walczył o zachowanie minimum ludzkiej świadomości, potrzebnej do kierowania pojazdem. Czasami nachodziły go dziwaczne myśli i uczucia: nieodparte pragnienie, by opuścić auto i nago, z rozwianymi włosami, rzucić się przez pustynię, wystawiając ciało na deszcz; to znów natrętne pragnienie, żeby zagrzebać się i ukryć w jakiejś wilgotnej, ciemnej norze, albo dzikie, gorące pożądanie seksualne, pod żadnym względem niepodobne do ludzkiego – bardziej jak u zwierzęcia w okresie rui. Doświadczył także wspomnień – żywych obrazów przed oczyma wyobraźni – które nie były jego własne, lecz przechowywane w genetycznym zaułku pamięci. Widział, jak jakaś wygłodniała istota przeoruje próchniejące konary w poszukiwaniu wijących się gąsienic i owadów, jak za chwilę w ociekającej wilgocią ciemnej jaskini parzy się z woniejącym piżmem zwierzęciem… Gdyby pozwolił swej świadomości zatrzymać się dłużej na którejś z tych impresji, to niewątpliwie znów zanurzyłby się w tym bezrozumnym podludzkim stanie, którego doznał już dwukrotnie na parkingu przy autostradzie po tym, jak zabił kowboja i jego towarzyszkę. W efekcie szybko wylądowałby w rowie. Dlatego całą siłą woli odpierał te nęcące poniekąd obrazy i żądze, koncentrując uwagę na rozpościerającej się przed nim, skąpanej w deszczu, autostradzie. W dużej mierze osiągał sukces, choć czasami oczy zasnuwała mu mgła, oddech się urywał, a syreni śpiew odmiennych stanów świadomości stawał się wprost nie do zniesienia.
Przez długi czas nie czuł, ażeby fizycznie działo się z nim coś niezwykłego. Tylko od czasu do czasu uświadamiał sobie, że zachodzą w nim jakieś zmiany, i wtedy miał wrażenie, jakby jego ciało stanowiło rój splątanych robaków, które – do tej pory spokojne i nieruchome – nagle zaczęły wić się i skręcać jak opętane. Po tym, jak we wstecznym lusterku zobaczył swe nieludzkie oczy – jedno pomarańczowo-zielone z pionowo wyciętą tęczówką, drugie zaś złożone jak u stawonoga i jeszcze bardziej dziwne – bał się już patrzeć na siebie. Jasność umysłu była w tej chwili najważniejsza. Jednakże, chcąc nie chcąc, widział na kierownicy swe dłonie i zdawał sobie sprawę z dalszych zachodzących w nim zmian. Na pewien czas wydłużone dotąd palce skróciły się i zgrubiały, a długie zakrzywione pazury cofnęły się nieco. Zniknęła też błona między kciukiem i palcem wskazującym. Wkrótce jednak cały proces zaczął ulegać odwróceniu: dłonie Erica znów się wydłużyły, kłykcie powiększyły się, szpony zaś stały się jeszcze ostrzejsze i groźniej zagięte niż poprzednio. Jego ręce były tak szkaradne – poczerniałe, cętkowane, zrogowaciałe u nasady paznokci i powiększone o jeszcze jeden staw – że Eric starał się w ogóle nie spoglądać w dół, tylko patrzeć na drogę.
Niezdolność do zaakceptowania własnego wyglądu nie wynikała jedynie z lęku przed tym, czym się stawał. Owszem, bał się, ale z transformacji czerpał zarazem doprowadzającą do szaleństwa przyjemność. Przynajmniej na razie był niezwykle silny, szybki jak strzała i śmiertelny. Mimo swego nieludzkiego wyglądu stanowił uosobienie męskiego marzenia o władzy absolutnej i potężnej sile; marzenia obecnego w wyobraźni każdego chłopca; marzenia, z którego nigdy się tak do końca nie wyrasta. Nie mógł jednak skoncentrować się na tym wszystkim, bo takie fantazje znów uczyniłyby zeń zwierzę.