Dziwne i całkiem przyjemne palenie we wnętrznościach, żyłach i kościach towarzyszyło mu teraz nieprzerwanie; w gruncie rzeczy z upływem czasu nawet narastało. Początkowo myślał, że rozpływa się, by stworzyć nowy kształt, teraz jednak wydawało mu się, iż nie rozpływa się, lecz pali od środka, a za chwilę ogień buchnie mu z palców. Miał na to nawet własne określenie, ogień przemian.
Na szczęście osłabiające ataki przejmującego bólu, który męczył go we wczesnej fazie metamorfozy, ustąpiły zupełnie. Cały czas odczuwał tu, to tam jakieś ćmienie, ale nie były to boleści tak intensywne jak poprzednio i nie trwały dłużej niż minutę lub dwie. Najwyraźniej amorfizm stał się przez ostatnich dziesięć godzin genetycznie zaprogramowanym stanem jego organizmu tak dlań naturalnym – i przeto bezbolesnym – jak oddychanie, regularny puls, trawienie i wydalanie.
Okresowe napady przeraźliwego głodu były wszystkim, co mu dokuczało. Jednakże wiedział, że męki te mogą stać się nie do wytrzymania. Jego organizm niszczył stare komórki i w straszliwym tempie produkował nowe, potrzebował więc paliwa dla podtrzymania tego procesu. Eric zauważył także, że znacznie częściej niż dotąd oddaje mocz; za każdym razem, gdy zjeżdżał na pobocze i dawał ulgę pęcherzowi, czuł, że uryna coraz bardziej cuchnie amoniakiem i innymi związkami chemicznymi.
Teraz, kiedy pokonywał wzgórze, za którym rozpościerała się świetlista panorama Las Vegas, znów chwycił go za żołądek okropny skurcz: to głód zaciskał na nim swą żelazną pięść. Eric zaczął się pocić i trząść.
Zjechał na pobocze i zatrzymał się. Wymacał hamulec ręczny i zaciągnął go.
Kiedy uderzyła go pierwsza fala bólu, zaczął skamleć. Po chwili usłyszał, że z jego gardła wydobywa się ryk. Poczuł, iż traci kontrolę nad sobą, w miarę jak zwierzęce potrzeby stawały się bardziej zdecydowane i nieodparte.
Bał się tego, co może zrobić. Jeśli wyjdzie z samochodu, by zapolować na pustyni, to na tym pustkowiu – choć blisko Vegas – zgubi się po prostu. Jeśli zaś, co gorsza, bezrozumny i wiedziony tylko zwierzęcym instynktem wyjdzie na autostradę i zatrzyma jakiś samochód, to niewątpliwie wywlecze jego kierowcę na drogę i rozerwie na kawałki. W takim wypadku na pewno znajdą się świadkowie i nie będzie już żadnej nadziei na to, że nie zauważony dotrze do starego motelu w Vegas, gdzie kryła się Rachael.
Nic nie może go zatrzymać, zanim tam dotrze. Na samą myśl o żonie, wizja Erica zabarwiła się na czerwono, on sam zaś mimowolnie wrzasnął, pełen gniewu, a jego przenikliwy krzyk odbił się echem od zalanych deszczem szyb kabiny. Zemścić się na niej, zabić ją – to pragnienie było na tyle silne, że oparło się postępującej w ostatnich godzinach degeneracji. Szansa na rewanż za wszystkie upokorzenia utrzymywała go w przytomności umysłu i w formie.
Rozpaczliwie tłumiąc pierwotny stan świadomości, znów rozbudzany w nim przez fale głodu, Eric odwrócił się w stronę turystycznej chłodziarki, która stała za przednimi siedzeniami wewnątrz kabiny. Widział ją już wcześniej, kiedy wsiadał do pickupa, ale jeszcze nie zbadał jej zawartości. Teraz podniósł wieko i z ulgą stwierdził, że młodzi ludzie zamierzali w drodze do Vegas urządzić sobie piknik. Lodówka zawierała starannie zapakowane w foliowe woreczki kanapki, dwa jabłka i sześciopuszkowy karton piwa.
Smoczymi łapami Eric wydobywał jedzenie z folii i błyskawicznie pakował je sobie do ust. Omal się nie udławił gumowatymi kęsami bułki z wędliną; należało się skupić na staranniejszym przeżuwaniu kanapek.
Cztery z nich zawierały grube kawałki nie dopieczonego rostbefu. Smak i zapach na wpół surowego mięsa podnieciły go do granic wytrzymałości. Żałował, że rostbef nie jest zupełnie surowy i nie ocieka krwią. Tak bardzo chciał zanurzyć zęby w ciele żywego zwierzęcia i rwać mięso na strzępy.
Dwie następne – i ostatnie – kanapki przełożono plastrami szwajcarskiego sera z musztardą. Też je zjadł, choć nie zawierały mięsa i nie pachniały krwią, a więc nie mogły być smaczne; Eric potrzebował jednak kalorii bez względu na to, jakiego pochodzenia. Pamiętał smak krwi kowboja, pamiętał smak krwi jego kobiety – metaliczny smak krwi wyssanej z gardła i piersi… Zaczął syczeć i kiwać się na siedzeniu, ożywiony tymi wspomnieniami. Żarłocznie pochłonął również oba jabłka, choć jego powiększone szczęki, dziwnie zdeformowany język i ostro zakończone zęby nie były przeznaczone do spożywania owoców.
Dławiąc się i pryskając śliną, wypił całe piwo. Nie bał się oszołomienia alkoholem, gdyż wiedział, że przyspieszona przemiana materii spali go, zanim Eric poczuje jego działanie.
Kiedy wreszcie lodówka została ogołocona ze wszystkich produktów, zziajany Eric rozparł się na swym siedzeniu. Patrzył bez celu na ociekające wodą szyby, a bestia w jego wnętrzu chwilowo ucichła. Koszmarne wspomnienia związane z morderstwem uprzednio zgwałconej kobiety uleciały jak dym gdzieś w najgłębsze pokłady pamięci.
I nagle za oknem, przez czarną zasłonę nocy, rozbłysły cieniste ognie.
Wrota piekieł? Czy przypominają mu o jego przeznaczeniu, o tym, że jest przeklęty, mimo iż udało mu się oszukać śmierć i uciec jej?
A może to zwykłe halucynacje? Może jego torturowana podświadomość, przerażona zmianami, które zachodziły w zamieszkiwanym przez nią ciele, rozpaczliwie próbowała uzewnętrznić ogień przemian, przenieść żar metamorfozy z wnętrza organizmu na sugestywne obrazy?
To był najbardziej rozumny ciąg myśli, jaki pojawił się w umyśle Erica w ciągu ostatnich kilku godzin. Przez chwilę czuł w sobie krzepiące ożywienie władz umysłowych, które w pewnej dziedzinie zyskały mu miano geniusza. Ale tylko przez chwilę. Potem powróciła pamięć krwi; po karku tego, który kiedyś nazywał się Erikiem Lebenem, przebiegł dreszcz dzikiego podniecenia, a on sam wydobył z głębi gardła rozdzierający ryk.
Z lewej strony minęło go kilka samochodów osobowych i ciężarówek. Wszystkie jechały na wschód, wszystkie pędziły do Vegas. Vegas…
Powoli przypomniał sobie, że on też jedzie do Vegas, gdzie ma znaleźć motel o nazwie „The Golden Sand Inn” i sprawić komuś przykrą niespodziankę…
CZĘŚĆ TRZECIA
Noc pełna może być słodyczy;
Tej nocy to nie dotyczy.
Księga znaczącego smutku
34
Rachael umyła twarz w toalecie i uczesała swe proste – teraz strasznie potargane – włosy, po czym wróciła w pobliże automatów telefonicznych. Tam usiadła na kanapce ze sztucznej skóry, skąd mogła widzieć wszystkich wchodzących od strony foyer hotelowego, jak również od strony schodów do kasyna, tej oazy zbytku. W jasno oświetlonej sali gier znajdował się tłum ludzi, także w foyer przesuwały się dziesiątki gości.
Obserwowała ich wszystkich możliwie najbardziej dyskretnie. Nie starała się wyszukać Whitneya Gavisa, gdyż nie wiedziała, jak on wygląda. Bała się natomiast, że ktoś mógł ją rozpoznać na podstawie pokazywanego w telewizji zdjęcia. Wydawało jej się, że otaczają ją sami wrogowie i zaciskają wokół niej pierścień. Może to paranoja, a może prawda…
Nie pamiętała, by kiedykolwiek czuła się bardziej słaba i zmęczona. Kilka godzin snu w Palm Springs nie wystarczało do tak szalonej dzisiejszej aktywności. Od biegania i wspinaczki bolały ją nogi, ręce miała zdrętwiałe i ciężkie. Tępy ból promieniował wzdłuż całego kręgosłupa. Oczy były przekrwione, a pod powiekami czuła ziarenka piasku. Chociaż podczas postoju w Baker kupiła sześć puszek napoju i wszystko w drodze wypiła, to jednak usta miała wyschnięte i popękane.