Teren w pobliżu wejścia do kostnicy objęty był zakazem parkowania, ale sporo samochodów pozostawiono na rozległej betonowej powierzchni z namalowanymi „kopertami”, gdzie na wpół tonęły w zgniłożółtym przytłumionym świetle i głębokich czarnych cieniach.
Rachael spojrzała na samochody i odniosła dziwne wrażenie, że coś kryło się między nimi i obserwowało ich, a ją w szczególności.
Benny spostrzegł, że przeszedł ją dreszcz, i objął ją ramieniem.
Everett Kordell zamknął ciężkie drzwi do kostnicy, po czym chciał je otworzyć, ale rygiel nie ustępował pod naporem jego ręki.
– Widzicie państwo? Zamykają się automatycznie. Karetki i karawany podjeżdżają z ulicy na rampę i muszą się tutaj zatrzymać. Jedyny sposób, żeby się dostać do środka, to nacisnąć ten guzik – tu wdusił biały przycisk w ścianie obok drzwi – a następnie porozumieć się ze strażnikiem przez interkom. – Przysunął usta do drucianej siateczki przykrywającej mikrofon. – Walt? Mówi Kordell. Jestem na zewnątrz. Czy możesz nas wpuścić? Z głośniczka dobiegł ich głos strażnika:
– Już się robi, doktorze.
Odezwał się brzęczyk i Kordell mógł znów otworzyć drzwi.
– Rozumiem, że strażnik nie otwiera każdemu, kto o to prosi – powiedział Benny.
– Oczywiście – potwierdził Kordell, stojąc w otwartych drzwiach. – Jeśli rozpoznał głos i zna osobę, wpuszcza ją. Jeśli zaś nie, jeśli przyjechał ktoś nowy albo gdy istnieje jakikolwiek inny powód, żeby zachować czujność, strażnik idzie korytarzem tak jak my szliśmy, od swojego stanowiska aż tutaj, żeby sprawdzić osobiście, kto chce wejść.
Rachael straciła zainteresowanie tymi szczegółami, zajmował ją tylko spowity mrokiem parking, gdzie istniało mnóstwo świetnych kryjówek.
– Ale w tym miejscu nie spodziewający się napaści strażnik mógłby zostać obezwładniony i intruz dostałby się do środka – dociekał Benny.
– Teoretycznie jest to możliwe – przyznał Kordell, a jego szczupła twarz zwęziła się jeszcze bardziej – tylko że dotychczas nigdy się to jeszcze nie zdarzyło.
– Czy strażnicy, którzy dzisiaj mieli dyżur, mogą przysiąc, że zarejestrowali wszystkich wchodzących i wychodzących i że nie było wśród nich osób nie upoważnionych?
– Tak – powiedział Kordell.
– A pan im ufa?
– Bezwarunkowo. Każdy, kto tutaj pracuje, doskonale zdaje sobie sprawę, iż znajdujące się pod naszą opieką ciała to szczątki drogie rodzinie, krewnym. Wiemy, że spoczywa na nas poważny – nawet święty – obowiązek chronienia ich tak długo, jak długo u nas pozostają. I sądzę, że najlepszym tego dowodem jest nasz system zabezpieczeń, który właśnie państwu pokazałem.
– W takim razie – rzekł Benny – ktoś otworzył zamek wytrychem…
– Tych zamków nie można otworzyć wytrychem.
– …albo ktoś przedostał się do środka, gdy drzwi zewnętrzne były otwarte, ukrył się, odczekał, aż wszyscy żywi wyszli, a następnie porwał ciało doktora Lebena.
– Na to wygląda. Tylko że to takie nieprawdopodobne…
– Czy możemy już wejść do środka? – spytała Rachael.
– Jasne – odpowiedział skwapliwie Kordell, gotów spełnić każde jej życzenie, i puścił ją przodem.
Rachael weszła i znów znalazła się na korytarzu chłodni, gdzie w zimnym powietrzu unosił się gryzący zapach środków dezynfekcyjnych oraz mdły smród gnicia.
5
W przechowalni, gdzie zwłoki czekały na autopsję, powietrze było jeszcze zimniejsze niż na korytarzu. Ostre światło lamp jarzeniowych, odbijające się pełnym niepokoju blaskiem od wszystkich metalowych powierzchni, przydawało stołom do sekcji oraz klamkom i zawiasom stojących wzdłuż ścian gablotek chłodnej jasności. Pomalowane białym błyszczącym lakierem ścianki tych gablotek oraz skrzynek z przyborami, choć nie grubsze od innych, wyglądały jednak, jakby były bezdenne. Dziwny to widok, podobny do tajemniczej, połyskującej głębi, jaką światło księżyca nadaje śnieżnemu krajobrazowi.
Rachael starała się nie patrzeć na przykryte prześcieradłami ciała ani nie myśleć o tym, co znajduje się w tych olbrzymich szufladach-chłodniach.
Grubas w sportowej marynarce nazywał się Ronald Tescanet i był prawnikiem reprezentującym władze miejskie. Oderwano go od kolacji, by znajdował się pod ręką, kiedy policja będzie rozmawiać z Rachael, a później, by sam omówił z nią sprawę zniknięcia zwłok. Miał głos tak słodki, że aż mdły, a kondolencje złożył tak wylewnie, iż trąciło to wazeliniarstwem. Podczas gdy Rachael odpowiadała na pytania policji, Tescanet stał za nimi i nie odzywał się. Co pewien czas przygładzał tylko swe gęste czarne włosy, a wtedy na jego tłustych palcach błyskały złote pierścienie z brylantami, po jednym na każdej dłoni.
Dwaj mężczyźni w ciemnych prostych garniturach byli, jak słusznie Rachael podejrzewała, policjantami. Pokazali legitymacje i odznaki. Na szczęście nie męczyli jej wyrazami współczucia.
Młodszy z nich, detektyw Hagerstrom, miał krzaczaste brwi i mocną sylwetkę. Nic nie mówił, pozostawiając sprawę przesłuchania swojemu koledze. Stał w zupełnym bezruchu, jak stuletni dąb – w przeciwieństwie do nieprzerwanie kręcącego się prawnika – i małymi brązowymi oczkami wpatrywał się w Rachael. W pierwszej chwili sprawił na niej wrażenie głupka, ale po chwili zrozumiała, że policjant obdarzony był ponadprzeciętną inteligencją, co jednak starannie ukrywał.
Bała się, że Hagerstrom mógłby za pomocą jakiegoś tajemniczego szóstego zmysłu przejrzeć ją na wylot i odkryć wszystko, co przed nim ukrywała. Dlatego ostrożnie, by nie wzbudzić podejrzeń, ale konsekwentnie unikała jego wzroku.
Starszy glina, detektyw Julio Verdad, był niskim mężczyzną o latynoskich rysach i intensywnie czarnych oczach, które połyskiwały purpurowym blaskiem niczym dwie dojrzałe śliwy. Najwyraźniej przywiązywał wagę do elegancji: miał na sobie letni ciemnoniebieski, dobrze skrojony garnitur, białą, może nawet jedwabną, koszulę z mankietami spiętymi złotymi spinkami z masą perłową, krawat w kolorze burgunda ze złotym łańcuszkiem zamiast spinki oraz ciemnowiśniowe trzewiki firmy Bally.
Chociaż Verdad mówił krótkimi zdaniami i był raczej szorstki w obejściu, jego głos brzmiał spokojnie i miękko. Kontrast między łagodnym tonem a pełnym werwy zachowaniem policjanta zbijał z tropu.
– Obejrzała pani zabezpieczenia?
– Tak.
– Czy jest pani usatysfakcjonowana?
– Chyba tak.
Potem zwrócił się do Bena.
– Pana nazwisko?
– Ben Shadway. Jestem starym znajomym pani Leben.
– Ze szkoły?
– Nie.
– Z pracy?
– Nie. Tak po prostu…
Czarne oczy rozbłysły.
– Rozumiem. – Potem zwrócił się do Rachael. – Mam kilka pytań.
– Na jaki temat?
Zamiast odpowiedzieć, Verdad rzekł:
– Zechce pani usiąść, pani Leben?
– Krzesło, ależ oczywiście…! – wyrwał się Everett Kordell i wraz z prawnikiem Ronaldem Tescanetem pospieszyli wyciągnąć krzesło dosunięte do biurka w rogu pomieszczenia.
Widząc, że nikt inny nie zamierza usiąść, a więc w obliczu znalezienia się w gorszej pozycji, kiedy wszyscy będą na nią patrzeć z góry, Rachael powiedziała:
– Nie, dziękuję, postoję. Chyba nie potrwa to długo. Rozumieją panowie, że nie jestem w nastroju, by siedzieć tu całymi godzinami. A zresztą, czego mają dotyczyć te pytania?
– Niezwykłej zbrodni.
– Porwania zwłok? – zapytała ironicznie, udając, że jest jednocześnie zmieszana i oburzona tym, co zaszło. To pierwsze uczucie było raczej udawane, lecz drugie mniej więcej szczere.