Sądząc po braku jakiegokolwiek światła, Rachael jeszcze nie przybyła. Gdzie ona jest? Jechała przecież bardzo szybko, Eric nie wierzył, że mógł ją wyprzedzić na autostradzie. Kiedy pomyślał o niej, serce zaczęło mu mocniej bić. Oczy znów zaszły czerwonawą mgiełką. Wspomnienie krwi spowodowało obfite ślinienie. Znana mu już zimna wściekłość rozeszła się po jego ciele kryształkami lodu. Eric zacisnął olbrzymie jak u rekina szczęki i walczył ze sobą, by zachować choć trochę przytomności umysłu, która potrzebna mu była do prawidłowego funkcjonowania.
Zatrzymał pickupa na żwirowym poboczu kilkadziesiąt metrów za motelem, wjeżdżając przednimi kołami do rowu. Chciał sprawić wrażenie, że kierowca wróci po unieruchomione auto dopiero nad ranem. Wyłączył światła i silnik; dudnienie deszczu o dach było teraz głośniejsze, niż gdy rywalizował z nim warkot silnika. Odczekał, aż droga będzie pusta otworzył drzwi na drugą stronę i wyszedł na ulewę.
Rowem wypełnionym brudną, brunatną wodą ruszył w stronę motelu. Biegł, bo gdyby na ulicy pojawił się samochód, nie miałby się gdzie ukryć. Ale na razie jedyną oznaką życia w tym pustym, martwym terenie były targane wiatrem kule skłębionych chwastów.
Znów ogarnęło go pragnienie zerwania z siebie odzieży. Nie mógł oprzeć się głębokiej pokusie, by pobiec nago wśród wietrznej, deszczowej nocy – byle dalej od świateł wielkiego miasta – do dzikiego świata przyrody. Ale żądza zemsty była silniejsza, i to ona trzymała go ubranego, skupionego na jednym jedynym celu.
Małe biuro hotelowe mieściło się w północno-wschodnim rogu budynku. Przez duże okno widać było tylko fragment nie oświetlonego pokoju: mroczne kształty kanapy, krzesła, pustego stojaka na pocztówki, stołu z lampą oraz kontuaru do obsługi gości. Do części mieszkalnej, gdzie Shadway polecił skryć się Rachael, wchodziło się zapewne przez ten właśnie pokój. Eric spróbował przekręcić gałkę – która całkowicie zniknęła w jego olbrzymiej, twardej jak podeszwa łapie – ale drzwi były zamknięte na klucz. Spodziewał się tego.
Przez chwilę mignęło mu w mokrej szybie własne odbicie: rogata bestia z piekła rodem o lekko błyszczących kłach i licznych naroślach na skórze. Szybko odwrócił wzrok, dusząc w sobie krzyk.
Wszedł od strony ulicy na dziedziniec motelu. Wszędzie było ciemno, ale on postrzegał zdumiewającą liczbę szczegółów, nawet odcień farby, którą pomalowano drzwi do pokoi. W cokolwiek się przemieniał, istota owa miała niewątpliwie lepszą zdolność widzenia w nocy niż człowiek.
W opłakanym stanie były również aluminiowe markizy osłaniające prowadzący do wszystkich pokoi dziurawy chodnik. Strugi wody lały się z góry na krawężnik i na doszczętnie zachwaszczony trawnik, gdzie tworzyły się wielkie kałuże. Buty Erica wydawały ciche skrzypienie, kiedy szedł po betonie wokół basenu. Oczywiście, woda z basenu została spuszczona – to deszcz zaczynał napełniać go z powrotem. W zagłębieniach dna zebrało się już kilkadziesiąt centymetrów deszczówki. Pod wodą mignęło mu coś ulotnego, jakiś nieregularny, rozmywający się szkarłatny kształt o srebrnych brzegach – cieniste ognie! Nie, to przywidzenie.
A jednak teraz, jak jeszcze nigdy dotąd, cieniste ognie wzbudziły w nim ogromny lęk. Kiedy patrzył w mroku na napełniający się wodą basen, ogarnęła go paniczna chęć ucieczki, byle dalej od tego strasznego miejsca!
Szybko odwrócił się plecami do basenu.
Wszedł pod markizy. Głuche dudnienie deszczu o aluminiowy dach przyprawiło go o klaustrofobię. Czuł się jak zamknięty w puszce. Skierował się do pokoju numer piętnaście, który znajdował się mniej więcej w połowie litery U. Tu drzwi były również zamknięte na klucz, ale zamek nie wyglądał na solidny. Eric cofnął się i zaczął napierać na nie całym swym ciężarem. Przy trzecim uderzeniu szał destrukcji, który go ogarnął, okazał się tak silny, że w podniecaniu, nie panując nad sobą, zaczął krzyczeć. Przy czwartym uderzeniu zamek puścił i drzwi z chrzęstem miażdżonego metalu runęły do wewnątrz pokoju.
Eric wszedł do środka.
Pamiętał, jak Shadway mówił Rachael, że nie odcięto prądu. Nie włączył jednak światła. Po pierwsze, nie chciał w ten sposób wzbudzać podejrzliwości żony, kiedy tu wreszcie przyjedzie. Po drugie, miał lepszą zdolność widzenia w nocy; mógł bez wpadania na meble poruszać się po ciemnym pokoju, ponieważ zadowalająco odróżniał wszystkie wymiary i kształty.
Ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Podszedł do okna, które wychodziło na dziedziniec, odsunął lekko brudne i zakurzone zasłony i wyjrzał na zewnątrz. Stąd miał doskonały widok na oba skrzydła motelu oraz wejście do biura. Będzie ją widział, kiedy przyjedzie. A gdy już ją ujrzy, podąży za nią.
Niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Pisnął lekko z podniecenia. Tak bardzo łaknął krwi.
Kierowca ciężarówki nazywał się Amos Zachariah Tate i był zezowatym mężczyzną o zaciętym wyrazie twarzy i szerokich wąsach. Wyglądał tak, że mógłby uchodzić za wcielenie zbója, jakich całe bandy grasowały w czasach Dzikiego Zachodu na tych odludnych ziemiach Mojave, napadając na dyliżansy i kurierów. Jednakże sposobem bycia przypominał bardziej wędrownego kaznodzieję z tego samego okresu: miał łagodny głos, był wielkoduszny, uprzejmy i twardy zarazem, niezachwianie przekonany o możliwości zbawienia duszy przez miłość Jezusa.
Nie tylko zaoferował Benowi bezpłatny przejazd do Las Vegas, ale również wełniany koc (zimne powietrze z klimatyzatora w kabinie owiewało przemoczone ubranie Shadwaya), kawę z jednego z dwóch wielkich termosów, baton czekoladowy z orzeszkami oraz wsparcie duchowe. Naprawdę zatroszczył się o wygodę swego pasażera i jego dobre samopoczucie. Tate był zaiste urodzonym samarytaninem, którego zawstydzała okazywana mu wdzięczność, całkowicie oddanym swej sprawie i czerpiącym siłę z dobrze pojętej, nie przeznaczonej na pokaz wiary.
Poza tym Amos uwierzył w łgarstwo Bena o ciężko chorej, może nawet umierającej, żonie, która leży w Vegas w Sunrise Hospital. I chociaż – jak sam powiedział – nigdy nie łamał prawa, a nawet przepisów drogowych, to w tym wypadku zrobił wyjątek i przekroczył dozwoloną prędkość. Rozpędził swoją ciężarówkę do stu dziesięciu na godzinę, a zapewne pojechałby jeszcze szybciej, gdyby nie zła pogoda.
Grzejąc się pod wełnianym kocem, pijąc kawę, jedząc baton i myśląc gorzko o śmierci, Ben był wdzięczny Amosowi Tate’owi, ale żałował, że ten nie może bardziej nacisnąć na pedał gazu. Jeśli miłość najbliższa była wieczności, co przyszło mu do głowy, kiedy leżał z Rachael w łóżku, to spotykając ją, otrzymał klucz do nieśmiertelności. I teraz, u samych wrót do raju, zły los wyrwał mu ten klucz z ręki. Gdy pomyślał, jak straszne byłoby bez niej jego życie, chciał odebrać Amosowi kierownicę, przesadzić go na swoje miejsce i sprawić, że ciężarówka poleciałaby do Vegas.
Ale wszystko, co mógł zrobić, to owinąć się mocniej kocem, opanować drżenie i patrzeć przez okno w mrok nocy.
Części mieszkalnej przy biurze w motelu „The Golden Sand Inn” nie używano co najmniej od miesiąca i czuć w niej było stęchlizną. Choć zapach nie był silny, Rachael wciąż z niesmakiem marszczyła nos. Zwłaszcza że unosząca się w powietrzu woń rozkładu zaczęła przyprawiać ją o mdłości.
Pokój był duży, sypialnia mała, łazienka i kuchnia zaś – mikroskopijne (choć kuchnię wyposażono w niezbędny sprzęt gospodarstwa domowego). Ściany wyglądały tak, jakby nie malowano ich przez całą minioną dekadę. Poprzecierane wykładziny podłogowe należało wymienić, podobnie jak spękane i spłowiałe linoleum w kuchni. Meble były porysowane i zniszczone, a większość sprzętów w kuchni – poobijana i zakurzona.