– Nie jest to wnętrze, jakie zwykło się oglądać w „Architectural Digest” – powiedział Whitney Gavis, opierając się kikutem o lodówkę, a zdrową ręką sięgając po przewód, by podłączyć ją do sieci. Od razu rozległo się warczenie silnika. – Ale wszystko działa nie najgorzej, poza tym nikt nie wpadnie na myśl, żeby was tu szukać.
Kiedy przechodzili z pomieszczenia do pomieszczenia, zapalając w nich światła, Rachael zaczęła opowiadać Whitowi prawdziwą historię, która kryła się za wydanymi na nią i Bena listem gończym i nakazem aresztowania. Potem usiedli przy zakurzonym kuchennym stole, na którego blacie ktoś na dodatek reklamował kiedyś papierosy, i dokończyła opowiadania jak tylko potrafiła najzwięźlej.
Wyjący za oknem wiatr był niczym czuwająca bestia, która przywiera do okien swym bezkształtnym obliczem, jakby chciała podsłuchać historię lub coś do niej dodać.
Stojąc przy oknie pokoju numer piętnaście i czekając na pojawienie się Rachael, Eric poczuł, że ogarniają go cieniste ognie. Zaczął pocić się obficie, całe strugi słonej cieczy spływały mu po policzkach, wydzielane przez wszystkie pory, jakby te chciały dorównać tempem prędkości, z jaką z aluminiowych markiz lała się na chodnik deszczówka. Czuł się tak, jak gdyby znajdował się wewnątrz hutniczego pieca, każdy łyk powietrza dosłownie palił mu płuca. Wszędzie dookoła niego, w każdym zakamarku pokoju, strzelały teraz fantomatyczne cieniste ognie. Bał się na nie patrzeć. Kości miał miękkie jak z waty, a jego wnętrzności trawił ogień – nie zdziwiłby się wcale, gdyby płomienie trysnęły mu z palców.
– Topię się… – powiedział głębokim, gardłowym i nieludzkim głosem. -…Topię…
Nagle jego twarz przesunęła się. Przez chwilę w uszach Erica dźwięczały straszliwy chrzęst i chrupanie dobiegające z wnętrza czaszki, ale zaraz potem odgłosy te przemieniły się w przyprawiające o zawroty głowy bulgotanie. Ten chorobliwy proces narastał. Przerażony, sparaliżowany strachem, ale jednocześnie wypełniony dziką, diabelską radością Eric poczuł, że jego twarz ulega przekształceniu. Przez chwilę obserwował, jak z czoła wyrasta mu kość tak długa, że widział ją bez lustra. Szybko jednak cofnęła się i znikła, ale coś zaczęło dziać się z kością nosową i dolną szczęką, zmieniając do niedawna jeszcze ludzkie oblicze Erica w wykrzywiony pysk istoty pierwotnej. Nogi zaczęły się pod nim uginać, odwrócił się więc niechętnie od okna i z łoskotem osunął na podłogę. Coś uciskało go w piersi. Wargi zaczęły rozszerzać się i wydłużać, tnąc policzki po obu stronach szczątkowej twarzy. Padł na łóżko, przewrócił się na plecy i całkowicie poddał temu wyniszczającemu, choć nie do końca nieprzyjemnemu procesowi rewolucyjnych zmian w swoim organizmie. Niczym z oddali słyszał dziwne dźwięki, które sam produkował: warczenie, jakby był psem, syk, jakby był wężem, oraz nieartykułowany, bez wątpienia ludzki, krzyk.
Na chwilę ogarnęła go ciemność.
Kiedy po paru minutach częściowo odzyskał zmysły, stwierdził, że spadł z łóżka i leży pod oknem, przy którym wcześniej wypatrywał Rachael. Choć ogień przemian w jego wnętrzu nie ostygł, choć czuł, że jego tkanki wciąż szukają nowych form w każdym zakątku ciała, stanowczym ruchem odsunął zasłony i wyciągnął rękę w stronę okna. W słabym świetle ujrzał olbrzymią łapę pokrytą chitynową skorupą, jakby należała do kraba lub homara, który obdarzony został palcami zamiast szczypiec. Złapał za klamkę i podniósł się na nogi. Następnie, dysząc ciężko, oparł się o szybę, która zaraz pokryła się parą.
W biurze paliło się światło.
Rachael musiała już przyjechać.
W mgnieniu oka powróciła nienawiść do tej kobiety, a nozdrza Erica wypełnił zapach krwi, której łaknął.
Ale jednocześnie osiągnął niebywały wzwód i najpierw pragnął ją pokryć, a dopiero potem zabić, tak jak to zrobił z dziewczyną kowboja. W swym zregenerowanym, zmutowanym stanie nie potrafił już dostrzec, że ma kłopoty z określeniem jej tożsamości. W tej chwili istniała dla niego wyłącznie jako samica… oraz ofiara.
Odwrócił się od okna i chciał podejść do drzwi, ale podlegające metamorfozie nogi nie mogły już utrzymać jego ciężaru. I znów przez jakiś czas leżał na podłodze, wijąc się i skręcając w cierpieniu, a ogień przemian w jego wnętrzu rozpalał się na dobre.
Geny i chromosomy, ongiś wzorce i regulatory jego formy i funkcji, teraz same stały się plastyczne. Już nie odtwarzały jedynie poprzednich szczebli w ewolucji człowieka, ale dokonywały eksploracji osobliwie dziwnych form, które nie miały nic wspólnego z historią fizjologii gatunku ludzkiego. Dokonywały mutacji albo chaotycznie i bez planu, albo zgodnie z nie znanym mu schematem, którego i tak nigdy by nie pojął. W czasie trwania procesu mutacji geny i chromosomy kazały jego organizmowi wytwarzać tak szaloną ilość hormonów i protein, że stąd brało się uczucie topnienia wnętrzności.
Eric stawał się potworem, jaki nigdy jeszcze nie stąpał po powierzchni Ziemi i nigdy nie miał stąpać.
We wtorek o dwudziestej pierwszej zero trzy dwusilnikowy samolot transportowy z bazy w Twentynine Palms wylądował w rzęsistym deszczu na międzynarodowym lotnisku McCarren w Las Vegas. Tylko dziesięć minut dzieliło jego pasażerów od planowego czasu przylotu maszyny z Orange, którą lecieli Julio Verdad i Reese Hagerstrom.
Harold Ince, agent DSA w stanie Newada, powitał Ansona Sharpa, Jerry’ego Peake’a oraz Nelsona Gossera przy wejściu do terminalu.
Gosser natychmiast pospieszył do innego wyjścia, gdzie mieli pojawić się pasażerowie z Orange. To jemu przypadło w udziale pilnowanie Verdada i Hagerstroma do czasu opuszczenia terminalu. Potem mieli się nimi zająć czekający na zewnątrz agenci.
– Panie Sharp, przylecieliście „na styk” – powiedział Ince.
– Myśli pan, że nie wiem? – odburknął Sharp, kierując się przez poczekalnię w stronę frontowej części terminalu.
Peake pospieszył za szefem, a dużo niższy od Sharpa Ince musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku.
– Samochód czeka na pana, zgodnie z życzeniem, przed budynkiem, dyskretnie ustawiony na końcu postoju taksówek.
– Dobrze, a jeśli nie wezmą taksówki?
– Jedno z biur wynajmowania samochodów jest jeszcze otwarte. Gdyby pojechali tam, zdążę pana uprzedzić.
– Dobrze.
Doszli do ruchomego chodnika i skorzystali z niego. Korytarz był zupełnie pusty, gdyż o tej porze lądował tu tylko jeden samolot – z Orange o dwudziestej pierwszej trzynaście. Z umieszczonych na ścianach długiego hallu głośników płynęły kiepskie skecze, nagrane w tutejszych lokalach przez takich wykonawców, jak Joan Rivers, Paul Anka, Rodney Dangerfield, Tom Dreesen, Bill Cosby i inni, oraz uwagi dotyczące zachowania bezpieczeństwa, w rodzaju: „W czasie jazdy ruchomym chodnikiem proszę trzymać się poręczy, stać po prawej stronie i pozwolić przejść pasażerom idącym z lewej strony. Proszę uważać, by nie potknąć się przy końcu chodnika”.
Niezadowolony z powolnego tempa, w jakim jechał chodnik, Sharp znów zaczął iść swymi wielkim krokami i, patrząc bardziej pod nogi niż na Ince’a, spytał go:
– Jakie ma pan układy z tutejszą policją?
– Są mi bardzo pomocni.
– To wszystko?
– No, może nawet więcej – powiedział Ince. – To porządni faceci. Mają w tym mieście strasznie dużo roboty, bo to i miejscowy element, i przyjezdni… Ale radzą sobie świetnie. To trzeba im przyznać. Nie są mięczaki, a ponieważ wiedzą, jak ciężko jest utrzymać porządek, mają dużo szacunku dla innych służb.
– Takich jak nasza?