– Takich jak nasza.
– Jeśli dojdzie do strzelaniny – odezwał się Sharp – i ktoś zadzwoni po nich, a my nie zdążymy ulotnić się przed ich przybyciem, to czy możemy liczyć na to, że zaniechają oficjalnego raportu?
Ince zamrugał powiekami, zaskoczony:
– No cóż… ja… może…
– Rozumiem – powiedział chłodno Sharp.
Ruchomy chodnik już się kończył. Kiedy wyszli do głównej hali terminalu, dodał:
– Ince, w najbliższych dniach musi pan nawiązać bliższe kontakty z miejscowymi glinami. Nie chcę więcej słyszeć „może…”
– Tak jest. Ale…
– Niech pan tu zostanie, może za stoiskiem z gazetami. Proszę nie zwracać na siebie uwagi.
– Dlatego właśnie tak się ubrałem – powiedział Ince.
Miał na sobie zielony garnitur sportowy z poliestru i pomarańczową koszulę od Banlona.
Sharp zostawił Ince’a i wyszedł przez duże przeszklone drzwi na zewnątrz, gdzie o dach nad jego głową bębnił deszcz. Nareszcie dogonił go Jerry Peake.
– Ile mamy czasu, Jerry?
Peake spojrzał na zegarek i odrzekł:
– Samolot ląduje za pięć minut.
Sznur taksówek o tej porze był krótki – tylko cztery wozy. Samochód przeznaczony dla Sharpa stał przy krawężniku z napisem: PRZYLOTY – ZAKAZ PARKOWANIA, około piętnastu metrów za ostatnią taksówką. Był to brązowy ford, stanowiący standardowe wyposażenie agencji. Równie dobrze można było jeszcze na jego drzwiczkach umieścić olbrzymi napis: NIE OZNAKOWANY SAMOCHÓD TAJNYCH SŁUŻB. Cała nadzieja w strugach deszczu, że Verdad i Hagerstrom nie zauważą typowo tajniackiego wozu i pozwolą się śledzić. Peake siadł za kierownicą, a Sharp obok niego, kładąc na swych kolanach nieodłączną teczkę.
– Jeśli wezmą taksówkę – powiedział – podjedź bliżej, żebyśmy mogli odczytać jej numery, a potem zostań w tyle. Nawet gdybyśmy ich zgubili, będziemy mogli dowiedzieć się przez radio od dysponenta taksówek, dokąd pojechali.
Peake skinął głową.
Ich samochód w połowie stał pod dachem terminalu, w połowie zaś był wystawiony na deszcz. Krople tłukły w dach forda tylko po stronie Sharpa i tylko jego szyby zalane były wodą.
Anson otworzył teczkę i wyjął dwa pistolety, których numery rejestracyjne nie doprowadziłyby ani do DSA, ani do niego osobiście. Jeden z tłumików był nowy, drugi – bardzo już zużyty podczas polowania na Shadwaya i Leben nad jeziorem Arrowhead. Założył nowy tłumik na jeden z pistoletów i tę broń zachował dla siebie. Drugi pistolet wręczył Peake’owi, który przyjął go raczej z wahaniem.
– Coś nie tak? – spytał Sharp.
– No… czy… czy wciąż chce pan zabić Shadwaya? – odpowiedział Peake pytaniem.
Sharp spojrzał na niego krzywo.
– Tu nie chodzi o to, że ja chcę, Jerry. Ja po prostu mam takie rozkazy: zlikwidować Shadwaya. Rozkazy od władzy tak wysokiej, że nawet mi się nie śni, żeby się nad nimi zastanawiać.
– Ale…
– O co chodzi?
– Jeśli Verdad i Hagerstrom zaprowadzą nas do Shadwaya i pani Leben, to obaj też tam będą. Nie może pan nikogo zlikwidować w ich obecności. Przecież ci detektywi nie będą milczeć. Nie oni.
– Myślę, że dam sobie radę z odsunięciem Verdada i Hagerstroma od całej sprawy – zapewnił go Sharp, sprawdzając, czy broń jest naładowana. – Te sukinsyny mają się trzymać od tego z daleka i wiedzą o tym. Kiedy ich tutaj zdybiemy, zrozumieją, że ich kariera i emerytura wiszą na włosku i wycofają się. A gdy ich już nie będzie, weźmiemy się za Shadwaya i tę babę.
– A jeśli się nie wycofają?
– To wtedy i za nich się weźmiemy – odrzekł Sharp i kciukiem wsunął magazynek na miejsce.
Lodówka pracowała hałaśliwie. Duszne powietrze wciąż śmierdziało stęchlizną z domieszką odoru gnicia.
Siedzieli pochyleni nad kuchennym stołem jak dwójka konspiratorów ze starych filmów wojennych o ruchu oporu w Europie. Pistolet Rachael leżał w zasięgu ręki na podziurawionej papierosami ceracie. Kobieta nie liczyła się jednak z koniecznością jego użycia, przynajmniej nie tej nocy.
Whitney Gavis wysłuchał jej zwięzłej opowieści z widocznym zaskoczeniem, ale bez sceptycyzmu, co ją bardzo zdziwiło. Nie wyglądał na łatwowiernego. Nie wyglądał na kogoś, kto uwierzy w pierwszą lepszą historyjkę. A jednak uwierzył w jej niesamowite przygody. Może ufał jej wyłącznie dlatego, że kochał ją Ben?
– Benny pokazywał ci moje zdjęcia? – spytała.
– Tak, moje dziecko. Ostatnio nie potrafił rozmawiać o niczym innym tylko o tobie.
– A więc wiedział, że między nami jest coś więcej niż tylko przyjaźń, wiedział o tym, zanim ja wiedziałam…
– Nie. On mówił, że wiesz, tylko na razie boisz się do tego przyznać. Mówił, że na wszystko przyjdzie czas, i nie mylił się.
– Jeśli pokazywał ci moje zdjęcia, to dlaczego mnie nie pokazał nigdy ciebie? Dlaczego, aż do dzisiaj, nigdy mi o tobie nie mówił? Przecież jesteście najlepszymi przyjaciółmi!
– Benny i ja jesteśmy sobie szczerze oddani. Od powrotu z Wietnamu żyjemy jak bracia, może nawet bliżej niż bracia – wiemy o sobie wszystko. Do niedawna nie byłaś z nim równie blisko, więc nie mógł dzielić się z tobą wszystkimi informacjami. Nie wiń go za to. To Wietnam nauczył go nieufności.
To zapewne również z powodu Wietnamu Gavis uwierzył w tę niesłychaną historię, nawet w tę jej część, w której występuje zmutowana bestia na pustyni Mojave. Ktoś, kto przeżył szaleństwo wojny w Wietnamie, niczemu się chyba nie dziwi.
– Ale nie masz pewności, że te węże go uśmierciły? – spytał Whitney.
– Nie – przyznała Rachael.
– Jeśli po tym, jak wpadł pod ciężarówkę, wrócił do życia, zapewne istnieje też możliwość, że zmartwychwstał po śmierci od ukąszeń węży.
– Myślę, że tak.
– A jeśli zmartwychwstał, to nie możesz być pewna, że przeistoczył się w coś, co już na zawsze zostanie tam na pustyni.
– Racja – odparła. – Nie mogę być pewna.
Whit zmarszczył brwi, a zeszpecona część jego poza tym przystojnego oblicza pokryła się czymś na kształt pajęczej sieci.
Z dworu dobiegały złowrogie odgłosy, ale wszystkie wywołane burzą: liście palmowe drapały o dach, huśtany przez wiatr szyld motelu skrzypiał na skorodowanych śrubach, a rynna miotała się w swych obejmach. Rachael wytężyła słuch, lecz nie dobiegły jej żadne nienaturalne dźwięki. Nie uśpiła jednak czujności.
– Najbardziej niepokoi to, że Eric musiał podsłuchać waszą rozmowę i wie o tym motelu – powiedział Whitney.
– Chyba tak – westchnęła Rachael.
– Jestem pewien, że tak jest, moje dziecko.
– W porządku. Ale wziąwszy pod uwagę jego wygląd, kiedy ostatni raz go widziałam, nie zdołałby utrzymać się na nogach, żeby złapać jakąś okazję. Poza tym zdaje się, że on cofa się w rozwoju nie tylko fizycznie, ale i umysłowo. To znaczy… Whitney, gdybyś go wtedy widział z tymi wężami, zrozumiałbyś, że to wysoce nieprawdopodobne, ażeby miał on dość władz umysłowych na wydostanie się z pustyni i na dojechanie do Vegas.
– Nieprawdopodobne nie znaczy niemożliwe – odrzekł mężczyzna. – Nic nie jest niemożliwe, moje dziecko. Kiedy w Wietnamie wdepnąłem na minę, powiedzieli mojej rodzinie, że jest wysoce nieprawdopodobne, iż przeżyję. Ale ja przeżyłem. Potem orzekli, że raczej nie odzyskam na tyle siły w mięśniach twarzy, by mówić bez przeszkód. A ja mówię. Kurczę, oni tam ułożyli całą listę wysoce nieprawdopodobnych rzeczy, z których żadna nie okazała się niemożliwa. I wszystko to bez jakichkolwiek genetycznych sztuczek twojego męża.
– Marne to sztuczki – powiedziała Rachael, mając w pamięci okropną narośl na czole Erica, tworzące się rogi, dzikie spojrzenie, nieludzkie łapy…