– Nie martw się. Nic mi nie będzie – odrzekła. – Muszę uporządkować akta „Wildcard”. To mnie zajmie na jakiś czas.
Whitney nie dziwił się, dlaczego Benny zakochał się w Rachael. Nawet tak zaniedbana jak teraz, blada z wyczerpania i troski, wyglądała wspaniale. Ale uroda nie stanowiła jej jedynego atrybutu. Była też opiekuńcza, wrażliwa, inteligentna i twarda – niepospolita to mieszanka cech.
– Możliwe, że Ben pojawi się przede mną – dorzucił Whit, chcąc dodać jej otuchy.
Uśmiechnęła się lekko, wdzięczna za życzliwość, ale nie odezwała się. Kiwnęła tylko głową i przygryzła dolną wargę. Wciąż była przekonana, że już nigdy nie ujrzy Bena żywego.
Whitney wprowadził ją do kuchni, wyszedł i zamknął drzwi. Odczekał, aż z drugiej strony dobiegł go szczęk przekręcanego klucza. Wtedy przeszedł po zalanej smarami i olejami betonowej podłodze w stronę mercedesa, minął go i znalazł się przy bocznych drzwiach. Nie chciał otwierać automatycznie podnoszonych wrót. Garaż był duży, przeznaczony na trzy samochody, oświetlony pojedynczą gołą żarówką, zwisającą na drucie z belki pod sufitem. Panował w nim smród stęchlizny i nieopisany bałagan. Garaż stanowił obecnie skład starych, nierzadko zepsutych, narzędzi oraz zwykłych rupieci, takich jak zardzewiałe wiadra, połamane miotły, postrzępione, zżerane przez mole zmywaki do podłogi, popsute odkurzacze, przeznaczone do remontu krzesła z połamanymi nogami i podartą tapicerką, zwoje drutu i węży do polewania, wanny łazienkowe, miedziane głowice do spryskiwaczy trawników, wysypujące się z przewróconego pudełka: bawełniana rękawica ogrodowa, zwrócona palcami ku górze, niczym odrąbana dłoń, puszki farb i lakierów, których skamieniała zawartość na pewno nie nadawała się już do użytku, oraz sterty innych gratów. Śmieci te ciągnęły się wzdłuż ścian, niektóre leżały porozrzucane na podłodze, inne sterczały w przypadkowych pryzmach.
Whit nie zdążył jeszcze otworzyć drzwi garażu, kiedy usłyszał za sobą jakieś krótkie szurnięcie, na tyle krótkie, że ustało, zanim się odwrócił, chcąc ustalić jego źródło.
Zmarszczył brwi i zaczął penetrować wzrokiem sterty gratów, prześlizgnął się spojrzeniem po mercedesie, gazowym piecu centralnego ogrzewania, który stał w przeciwległym rogu, przekrzywionym blacie do prac technicznych i bojlerze. Nie dostrzegł nic niezwykłego.
Wytężył słuch.
Jedyne dźwięki dochodziły z zewnątrz – szum wiatru pod okapem i bębnienie deszczu o dach.
Odwrócił się od drzwi, powoli podszedł do samochodu, okrążył go, ale nie znalazł nic, co mogłoby stanowić źródło hałasu.
Może jakaś pryzma rupieci przesunęła się pod własnym ciężarem? A może poruszył ją szczur? Whit nie zdziwiłby się, gdyby ta stara rudera roiła się od szczurów, aczkolwiek nie zauważył dotąd żadnych śladów gryzoni. Graty leżały jeden na drugim w takim nieładzie, że trudno było ocenić, czy w danej chwili wyglądają tak samo jak nieco wcześniej.
Zawrócił do drzwi, jeszcze raz się obejrzał i wyszedł na deszcz.
Dopiero gdy uderzyły weń targane wiatrem strugi wody, uświadomił sobie poniewczasie, co wywołało szuranie w garażu: ktoś próbował od zewnątrz otworzyć metalowe wrota. Ale to były drzwi automatyczne, których nie można otworzyć, kiedy przełącznik jest nastawiony na obsługę silnikiem elektrycznym. Dzięki temu stanowiły dobre zabezpieczenie przed rabusiami. Ktokolwiek chciał je teraz otworzyć, na pewno zdał sobie od razu sprawę z daremności wysiłków, co wyjaśnia, dlaczego hałas trwał tak krótko. Whitney pokuśtykał ostrożnie w stronę automatycznych drzwi, które wychodziły z sąsiedniej ściany garażu. Wyjrzał za róg, sprawdzając, czy intruz nadal tam jest. Deszcz padał grubymi kroplami, które rozbijały się z trzaskiem o chodnik i bardziej miękko o gołą ziemię, tworząc rozlewisko w miejscu, gdzie brakowało rynny. Wszystkie te odgłosy doskonale maskowały jego kroki; niestety, zagłuszały też wszelkie odgłosy, które ewentualnie mógł wydawać nieznajomy. Choć nie dobiegł go już żaden niepokojący dźwięk, Whitney znów wytężył słuch. Wykonał kilka kroków, dwukrotnie zatrzymując się, by lepiej słyszeć, aż nagle monotonny szmer deszczu przeciął zatrważający odgłos. Za jego plecami. Było to coś na podobieństwo syku powietrza uciekającego z dziurawej dętki, połączonego z żałosnym miauczeniem kota i gardłowym rykiem – dźwięki tak przerażające, że włosy stanęły mu dęba.
Odwrócił się błyskawicznie, krzyknął i cofnął, kiedy zobaczył wyłaniającą się z ciemności bestię. Patrzyła na niego z wysokości co najmniej dwu metrów swymi niewyobrażalnie dziwnymi, wyłupiastymi, nie odpowiadającymi sobie oczami, z których jedno było bladozielone, a drugie pomarańczowe, oba jednak wielkie jak kurze jaja i błyszczące niesamowitym blaskiem. Ponadto jedno wyglądało jak oko kota, który cierpi na nadczynność tarczycy, a drugie miało pionowo rozciętą tęczówkę jak u węża. Oba były ukośne i… złożone – na miłość boską – jak oczy owada.
Przez chwilę Whit stał zdezorientowany. Nagle mocarna łapa wyciągnęła się w jego stronę i zdzieliła go na odlew po twarzy. Mężczyzna upadł poślizgiem na beton, tłukąc sobie dotkliwie kość ogonową, zatrzymał się na błotnistym, zachwaszczonym trawniku.
Łapa potwora – łapa Erica, gdyż Whit wiedział, iż ma do czynienia ze zmienionym nie do poznania Erikiem Lebenem – zdawała się przytwierdzona do tułowia inaczej niż ręce u człowieka; zdawała się też mieć budowę segmentową i składać się z czterech lub pięciu odcinków połączonych stawami, co zapewniało jej płynność ruchów we wszystkich kierunkach. Zamroczony siłą otrzymanego ciosu, na wpół sparaliżowany strachem, Whit podniósł oczy na zbliżającą się bestię i spostrzegł, że jest ona przygarbiona i nisko pochylona jak małpa człekokształtna. Poruszała się jednak z jakimś dziwnym wdziękiem, może dlatego, że jej nogi, zakryte w większości przez podarte dżinsy, przypominały budową segmentowe łapy.
Whit usłyszał własny krzyk. Do tej pory raz tylko krzyczał w swym życiu, naprawdę krzyczał. Było to w Wietnamie, kiedy mina rozrywała mu się pod nogami, a potem, kiedy leżał na ziemi w dżungli i widział dolną część swojej nogi znajdującą się pięć metrów dalej oraz zalane krwią palce wystające z rozerwanych siłą wybuchu i ogniem butów. Teraz krzyczał po raz drugi i nie mógł przestać.
Przez własny krzyk usłyszał przeraźliwy ryk swego przeciwnika, który mógł być okrzykiem tryumfu.
Głowa potwora trzęsła się i kiwała na wszystkie strony, a kiedy na chwilę otworzył paszczę, błysnęły straszliwe, ostre kły.
Gavis zaczął wycofywać się po grząskiej ziemi, podpierając się na zdrowej ręce i kikucie drugiej, ale nie mógł tego robić wystarczająco szybko. Nie zdążył powstać na nogi, kiedy już po paru metrach Leben dogonił go, schylił się i podniósł za stopę lewej nogi – na szczęście była to proteza – i zaczął ciągnąć go za sobą do garażu.
Mimo ciemności i deszczu Whit widział wystarczająco dużo szczegółów budowy potwora, by mieć pewność, że niewątpliwie nie ma do czynienia z człowiekiem. Łapa, która trzymała go za protezę, była nieludzko silna i wielka.
Gavis podkurczył zdrową nogę, zebrał się w sobie i z całej siły kopnął Lebena w udo. Potwór zaryczał, ale bardziej chyba z wściekłości niż bólu. W rewanżu tak mocno szarpnął protezą Whita, że zerwały się paski mocujące i sztuczna noga odpadła. Whitney Gavis znalazł się w jeszcze gorszym położeniu.
Po powrocie do kuchni Rachael otworzyła plastykową torbę i wyjęła z niej garść pogniecionych, brudnych arkuszy, które stanowiły kiedyś kopię akt „Wildcard”. I wtedy usłyszała pierwszy krzyk. Od razu poznała, że to Whitney. Wiedziała też, że może być tylko jedna przyczyna tego krzyku: Eric.