Rzuciła papiery i chwyciła leżącą na stole broń. Pobiegła do tylnych drzwi, pomyślała chwilę, po czym przekręciła klucz i otworzyła je.
Weszła do ociekającego wodą garażu i zatrzymała się, ponieważ silny podmuch wiatru, który wpadł przez otwarte drzwi, rozhuśtał wiszącą na drucie żarówkę, powodując, że na wszystkich ścianach zaczęły tańczyć cienie. Rozejrzała się uważnie dookoła. Cienie wychodziły ze wszystkich kątów i oświetlone niesamowicie sterty gratów sprawiały na ich tle wrażenie, jakby nagle ożyły.
Krzyk Whitneya dobiegał z zewnątrz, domyśliła się więc, że Eric tam właśnie musi być, a nie w garażu. Zapomniała o czujności i zaczęła iść szybkim krokiem, omijając mercedesa, puszki z farbą i zwoje węży do podlewania.
Przenikliwy, mrożący krew w żyłach ryk nałożył się na wołanie Whita. Rachael nie miała wątpliwości, że to Eric. Odgłos ten przypominał wydawane przez niego dźwięki, kiedy gonił ją po pustyni. Teraz jednak był bardziej dziki i wściekły, potężniejszy, mniej ludzki niż wtedy. Słysząc ten okropny ryk, miała ochotę odwrócić się i uciec. Ale przecież nie mogła opuścić Gavisa w potrzebie.
Przez otwarte drzwi, z pistoletem wymierzonym przed siebie, dała nura w mrok i nawałnicę. Niby-Eric znajdował się parę metrów dalej, odwrócony do niej plecami. Rachael krzyknęła z przerażenia, widząc, że potwór chwycił Whita za nogę, a ta została mu w łapach.
W chwilę później zdała sobie sprawę, że to proteza, ale już zdążyła zwrócić na siebie uwagę niby-Erica. Ten odrzucił sztuczną nogę Whita i zwrócił się ku niej. Oczy jaśniały mu strasznym blaskiem.
Wygląd potwora – odwrotnie niż w wypadku Gavisa – odebrał jej mowę. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Ciemność i deszcz łaskawie zamaskowały niektóre szczegóły anatomii mutanta, ale kobieta i tak widziała olbrzymi zdeformowany łeb, na wpół krokodyle, na wpół wilcze szczęki oraz obfitość śmiercionośnych kłów. Nie miał na sobie ani koszuli, ani butów – jedynie dżinsy. Wzrostem przewyższał dawnego Erica o kilka centymetrów. Jego kręgosłup był dziwnie wykrzywiony i przechodził w pochylone, ściśnięte ramiona. Niezwykle powiększony mostek wyglądał tak, jakby porastały go jakieś rogi, kolce czy inne zaokrąglone na końcach guzowate narośle. Długie i dziwnie połączone ramiona zwisały mu prawie do kolan, a jego szponiastych łap nie powstydziłby się sam diabeł, który podobnymi rozpruwa w piekielnych czeluściach ludzkie dusze i zjada ich treść.
– Rachael… Rachael… przyszedłem po ciebie… Rachael – odezwał się niby-Eric głosem cichym i ohydnym.
Każde słowo artykułował powoli i opornie, jakby zapomniał już, jak posługiwać się językiem. Krtań, wargi, podniebienie i język potwora przestały służyć produkowaniu ludzkiej mowy, tworzenie każdej sylaby niewątpliwie wymagało wielkiego wysiłku i zapewne trochę cierpienia.
– Przyszedłem… po… ciebie…
Stwór zrobił krok w jej stronę, a długie ramiona obijały się o jego tułów, wydając odgłos podobny do uderzania twardego przedmiotu o chitynowy pancerz.
Stwór.
Rachael nie potrafiła już o nim myśleć: mąż. Teraz był tylko stworem, szkaradą, która samym faktem swego istnienia urągała wszelkiemu boskiemu stworzeniu.
Strzeliła mu prosto w pierś. Stwór ani drgnął, wydał tylko przenikliwy skowyt, który wydawał się jednak bardziej wyrazem podniecenia niż bólu, i zrobił kolejny krok do przodu. Rachael strzeliła po raz drugi, trzeci i czwarty.
Kilkakrotnie trafiony, zaczął słaniać się na jeden bok, ale nie upadł.
– Rachael… Rachael…
Whitney krzyknął do niej:
– Strzelaj, zabij go!
Magazynek zawierał dziesięć naboi. Rachael wystrzeliła sześć ostatnich najszybciej, jak tylko potrafiła. Trafiła go w brzuch, klatkę piersiową, a nawet w głowę. Potwór zaryczał wreszcie z bólu i runął na kolana, a potem upadł mordą w błotnistą ziemię.
– Dzięki Bogu – powiedziała drżącym głosem. – Dzięki Bogu.
Nagle poczuła się tak słaba, że musiała oprzeć się o ścianę garażu.
Niby-Eric zwymiotował, poruszył się, szarpnął ciałem i pomagając sobie łapami, podniósł się na kolana.
– Nie – szepnęła Rachael powątpiewająco.
Stwór podniósł swój przerażający łeb i spojrzał na nią groźnie błyszczącymi oczami, z których każde było inne. Potem spuścił wolno powieki, znów uniósł je powoli, a wtedy świecące kule, które odsłonił, były już jaśniejsze niż przed chwilą.
Nawet jeśli zmieniona genetycznie struktura jego organizmu pozwala na niewiarygodnie szybkie zdrowienie i powrót do życia po śmierci, niby-Eric na pewno z tego nie wygrzebie się tak szybko. Gdyby potrafił wyleczyć się i reanimować w ciągu kilku sekund od zranienia dziesięcioma kulami, oznaczałoby to, że jest praktycznie niezwyciężony, odporny na wszelkie rodzaje broni.
– Umieraj, cholera jasna! – krzyknęła Rachael.
Ciałem potwora wstrząsnął dreszcz, potem wypluł coś w błoto i gwałtownie powstał na obie nogi.
– Uciekaj! – krzyknął Whitney. – Na miłość boską, uciekaj, Rachael!
Nie miała już nadziei, że uda jej się pomóc Gavisowi. Należało ratować własną skórę.
– Rachael – odezwał się stwór, a w jego niskim, bełkotliwym głosie obecne były złość, głód, nienawiść i wściekłe pożądanie.
W pistolecie zabrakło już kuł. Wprawdzie w mercedesie Rachael miała zapas amunicji, nie zdążyłaby jednak dobiec do auta i przeładować broni. Rzuciła pistolet na ziemię.
– Uciekaj! – znów krzyknął Whit Gavis.
Z biciem serca kobieta wbiegła do garażu i przeskoczyła stertę puszek z farbą oraz zwoje węży ogrodowych. W kostce, którą skręciła w czasie ucieczki po pustyni, odezwał się nagły ból, a na łydce w miejscach, gdzie podrapał ją niby-Eric, zaczęła odczuwać pieczenie, jak gdyby chodziło o świeże rany.
Diabeł zaryczał gdzieś z tyłu.
Po drodze przewróciła wolno stojące metalowe półki z narzędziami i pudełkami gwoździ w nadziei, że opóźni to pościg stwora (o ile od razu pobiegnie za nią, nie rozprawiając się uprzednio z Gavisem). Półki runęły na ziemię z głośnym hukiem i gdy dobiegła do drzwi od kuchni, usłyszała, jak bestia gramoli się poprzez rumowisko. To, co kiedyś było Erikiem, naprawdę zostawiło w spokoju Gavisa, albowiem opanowane było wyłączną żądzą schwytania Rachael.
Kobieta przeskoczyła przez próg, zatrzasnęła za sobą drzwi, ale nim zdążyła przekręcić klucz, z łoskotem otwarły się one do wewnątrz. Rachael rzuciła się przed siebie, niewiele brakowało, żeby się przewróciła, ale jakoś udało jej się utrzymać równowagę, biodrem zawadziła jednak o kant jakiegoś mebla i uderzyła plecami o lodówkę. Uderzenie było na tyle silne, że mroźne ciarki przeszły jej po grzbiecie.
Stwór wszedł do brudnej kuchni. W pełnym świetle wydawał się jeszcze większy i straszniejszy, niż Rachael mogła przypuszczać.
Przez chwilę stał na progu i patrzył. Następnie podniósł głowę i wyprężył klatkę piersiową, jakby chciał, żeby Rachael go podziwiała. Jego skóra, miejscami kremowa i bardzo podobna do ludzkiej, w większości pokryta była jednak barwnymi – brązowymi, szarymi, zielonymi i czarnymi plamami, łuskami i fałdami jak u słonia. Łeb miał w kształcie odwróconej gruszki, osadzony na grubym, muskularnym karku. Dolna, węższa część „gruszki” kończyła się sterczącym ryjem o mocnych szczękach. Kiedy stwór otworzył je, by wydobyć z siebie przeraźliwy syk, wnętrze jego olbrzymiego pyska błysnęło obfitością ostrych rekinich zębów. Pulsujący języczek był czarny i szybki jak u węża. Całą mordę stwora pokrywały jakieś guzy; jako uzupełnienie pary rogowych narośli na czole znajdowały się tam jeszcze dziwne wypukłości i wklęsłości, których funkcje biologiczne trudno było określić. Ponadto dały się zauważyć wystające spod skóry miejscowe zgrubienia kości oraz pulsujące arterie i niebywale nabrzmiałe żyły.