Spodziewała się, że drzwi wyskoczą za chwilę z zawiasów, ale nic takiego nie nastąpiło.
Nie słychać też było, co stwór robi w sąsiednim pomieszczeniu. Ta cisza, choć pożądana, była bardzo denerwująca. Co on kombinuje?
Podbiegła do wbudowanej w ścianę szafy, otworzyła ją i zajrzała do środka. Nic, co mogłoby się przydać. Jedną połowę szafy wypełniały puste półki, a drugą pręt, na którym wisiały wieszaki. Z ich metalowych ramion nie da się jednak sklecić żadnego oręża.
Zgrzytnęła gałka u drzwi.
– Raysheeeel – syknął komicznie potwór.
Mutant najwyraźniej zachował cząstkę świadomości Erica i ta właśnie ludzka część jego jaźni uwzięła się na biedną kobietę i znęcała, zwlekając z ostatecznym atakiem. Kazała jej myśleć, co się niedługo stanie, i Rachael rzeczywiście myślała, że umrze tu straszną, powolną śmiercią.
Zrozpaczona już chciała zamknąć szafę, kiedy w suficie dostrzegła klapę, prowadzącą zapewne na poddasze.
Tymczasem twarda łapa potwora grzmotnęła kilkakrotnie w drzwi.
– Raysheeeel…
Rachael wślizgnęła się do szafy i oparła na kilku z rzędu półkach, by sprawdzić ich wytrzymałość. Z ulgą stwierdziła, że są wmontowane na stałe w konstrukcję szafy i przykręcone śrubami do słupków w przepierzeniu. Mogła więc wspiąć się po nich jak po szczeblach drabiny. Kiedy znajdowała się na czwartej od dołu półce, spojrzała w górę. Sufit miała trzydzieści centymetrów nad głową. Trzymając się jedną ręką za pręt na wieszaki, drugą sięgnęła klapy na zawiasach. Pchnęła ją spokojnie.
– Raysheeeel, Raysheeeel! – zaryczał potwór, drapiąc pazurami po zewnętrznej stronie zamkniętych od wewnątrz drzwi. Potem rzucił się na nie lekko, niemalże z czułością.
Rachael, wciąż ukryta w szafie, wspięła się jeszcze jeden „stopień”, złapała rękami za przeciwległe krawędzie otworu w suficie, odbiła od półki, na której stała, i przez chwilę zawisła w powietrzu, oparta piersiami o pręt na wieszaki. Potem podciągnęła się na rękach i wspięła na strych. W bladym świetle sączącym się z dołu zobaczyła, że poddasze jest bardzo niskie; miała niewiele ponad metr przestrzeni nad głową. W wielu miejscach z dachu sterczały długie kołki, tu i ówdzie widać było także gwoździe łączące krokwie. Ku zaskoczeniu Rachael strych nie obejmował tylko powierzchni nad pomieszczeniami służbowymi, ale rozpościerał się na całej długości tego skrzydła budynku.
Na dole coś trzasnęło tak silnie, że poczuła, jak drżą belki, na których klęczała. Drugiemu uderzeniu towarzyszył odgłos pękania deski i gięcia metalu. Kobieta szybko zamknęła za sobą klapę, wskutek czego na poddaszu zapanowała absolutna ciemność. Przesunęła się jak tylko potrafiła najciszej po dwóch równolegle biegnących belkach, opierając się jedną ręką i jednym kolanem na każdej z nich. Kiedy oddaliła się ze trzy metry od otworu w suficie, zatrzymała się. Zaczęła nasłuchiwać poprzez mrok. Ponieważ klapa była zamknięta, a deszcz walił głośno o dach, z trudem docierały do niej dźwięki z dołu.
Modliła się, by zdegenerowany stwór, który kiedyś był Erikiem, a teraz miał iloraz inteligencji małpy, nie mógł rozwiązać zagadki jej zniknięcia.
Pozbawiony protezy Whitney Gavis zaczął czołgać się w stronę garażu, w ślad za potworem, który oderwał mu sztuczną nogę. Kiedy jednak dotarł do drzwi, zdał sobie sprawę, że – będąc teraz podwójnie okaleczonym – nie ma żadnych szans, by pomóc dziewczynie. Kaleka, oto kim był. Powiedział Rachael, że nie uważa się za kalekę, i żartobliwie nazwał brak nogi i części ręki swoją „osobliwością”. Jednakże w obecnej sytuacji nie istniało już miejsce na złudzenia. Należało spojrzeć w twarz bolesnej prawdzie. Kaleka! Był wściekły na siebie za te fizyczne ograniczenia, wściekły na dawno zakończoną wojnę, na Vietcong i życie w ogóle. Przez chwilę chciało mu się nawet płakać.
Ale wściekłość nie przynosi nic dobrego. Whit Gavis nie ma czasu na nieefektywne myśli i rozczulanie się nad sobą.
– Daj spokój, Whit – powiedział na głos.
Odwrócił się w drugą stronę i zaczął mozolnie posuwać się po błotnistym gruncie w stronę ścieżki wyłożonej betonowymi płytami. Chciał wydostać się na Tropicana i wyjść na środek bulwaru. Widok bezradnego kaleki sprawi chyba, że zatrzyma się nawet najmniej życzliwy kierowca.
Pokonał odległość sześciu, może ośmiu metrów, kiedy zaczęła go palić i kłuć twarz, w którą oberwał od bestii. Przewrócił się na plecy i wystawił ją na chłodny deszcz, zdrową zaś ręką pomacał zraniony policzek. W miejscach gdzie skóra pokryta była pochodzącymi z Wietnamu bliznami, poczuł świeże rany.
Gavis mógłby przysiąc, że Leben nie pociął go pazurami. Uderzenie, które powaliło go na ziemię, zadane zostało wierzchem olbrzymiej kościstej łapy. Ale policzek był bez wątpienia przecięty w kilku miejscach, z których ciekła krew. Najbardziej krwawiła największa, ciągnąca się aż po brew, rana. Czy ten gość, który urwał się z zabawy na Dzień Duchów, ma na kłykciach kolce albo coś w tym rodzaju? Ponieważ dotykanie ran sprawiało mu nieznośny ból, Gavis czym prędzej opuścił rękę.
Przekręcił się z powrotem na brzuch i kontynuował czołganie się w stronę ulicy.
– Wszystko jedno – powiedział. – Z tą połową twarzy i tak nigdy nie wygrałbym konkursu piękności.
Nie chciał myśleć o rwącym strumieniu gęstej krwi, który lał mu się od skroni po całym policzku.
Skulona na belkach poddasza Rachael zaczynała wierzyć, że udało jej się przechytrzyć niby-Erica. Jego degeneracja, podejrzewała, dotyczyła bez wątpienia również sfery umysłowej, nie tylko fizycznej. Stwór nie miał już na tyle zdolności intelektualnych, aby domyślić się, co się stało z jego niedoszłą ofiarą. Tak przynajmniej się łudziła. Jednakże jej serce wciąż biło przyspieszonym rytmem, a ciało trzęsło się niespokojnie.
Nagle cienka sklejka, z której wykonano klapę, poderwała się do góry i na poddasze wlało się trochę światła z sypialni. Przez otwór w suficie wsunęły się szkaradne łapy mutanta. Potem pojawił się jego łeb, a następnie wpełzło na strych całe cielsko; potwór nieprzerwanie patrzył na Rachael.
Kobieta rzuciła, się do ucieczki, jak tylko mogła najszybciej. Niestety, świadomość kołków i gwoździ sterczących z belek kilka milimetrów nad jej głową znacznie ograniczała jej odwagę. Wiedziała także, że nie może stawiać nóg na płyty między belkami, gdyż te nie wytrzymają jej ciężaru nawet przez sekundę, cienka tafla załamie się, a ona spadnie do jednego z krytych w ten sposób pomieszczeń. Nawet gdyby nie zaplątała się przy tym w przewody elektryczne i uniknęła porażenia prądem, to istniało duże niebezpieczeństwo, że w zetknięciu z twardą podłogą złamie nogę lub kręgosłup. A wtedy wszystko, na co będzie ją stać, sprowadzi się do bezwładnego leżenia w oczekiwaniu na bestię, która zejdzie, by się z nią zabawić.
Przeszła około dziesięciu metrów i przed sobą miała wciąż jeszcze pięćdziesiąt metrów przestrzeni nad hotelowymi pokojami. Odwróciła się. Stwór stał wciąż przy wejściu na strych i patrzył na nią.
– Rayeeshuuuul! – zawył, a klarowność jego wymowy spadała z sekundy na sekundę.
Potem zatrzasnął klapę i poddasze wypełniła absolutna ciemność. Teraz miał przewagę.
Przemoczone adidasy Bena zawierały już tyle wody, że zaczęło w nich chlupać. Na lewej pięcie pojawił się świeży pęcherz, co go trochę zirytowało.
Kiedy wreszcie w zasięgu jego wzroku pojawił się motel „The Golden Sand Inn”, kiedy ujrzał światło w oknach pomieszczeń służbowych, zwolnił na tyle, by wsunąć rękę pod mokrą na plecach koszulę i wyciągnąć zza pasa swój combat magnum.